1 - 2 - 3 -
4 - 5 - 6 -
7 - 8
IV
- No i patrzcie - rzekł najstarszy z Rębaczy, Boholt, ogromny i zwalisty, niczym pień starego dębu. - Niedamir nie przegnał was na cztery wiatry, proszę waszmości, chociaż pewien byłem, że tak właśnie zrobi. Cóż, nie nam, chudopachołkom, kwestionować królewskie decyzje. Zapraszamy do ogniska. Mośćcie sobie legowiska, chłopcy. A tak między nami, wiedźminie, to o czym z królem gadałeś?
- O niczym - powiedział Geralt, wygodniej opierając plecy o podciągnięte w stronę ognia siodło. - Nawet do nas nie wyszedł z namiotu. Wysłał tylko tego swojego totumfackiego, jak mu tam... - Gyllenstiern - podpowiedział Yarpen Zigrin, krępy, brodaty krasnolud, wtaczając w ogień olbrzymi, smolny karcz przytaszczony z zarośli. - Nadęty bubek. Wieprz opasły. Jakeśmy dołączyli, to przyszedł, nos zadarł po same chmury, phu-phu, pamiętajcie, rzecze, krasnoludy, przy kim tu komenda, komu tu posłuch należny, tu król Niedamir rozkazuje, a jego słowo to prawo i tak dalej. Stałem i słuchałem, i myślałem sobie, że każę go swoim chłopakom obalić na ziemię i obszczam mu płaszcz. Alem poniechał, wiecie, znowu by hyr poszedł, że krasnoludy złośliwe, że agresywne, że sukinsyny i że niemożliwa jest... jak to się nazywa, cholera... kołogzystencja, czy jak tam. I zaraz znowu byłby gdzieś pogrom, w jakimś miasteczku. Słuchałem tedy grzecznie, głową kiwałem. - Wychodzi na to, że pan Gyllenstiern nic innego nie umie - powiedział Geralt. - Bo i nam to samo powiedział, i tez przyszło nam kiwać głowami. - A po mojemu - odezwał się drugi z Rębaczy, układając derkę na kupie chrustu - źle się stało, że was Niedamir nie przegnał. Ludu ciągnie na tego smoka, aż strach. Całe mrowie. To już nie wyprawa, a kondukt na żalnik. Ja tam w tłoku bić się nie lubię. - Daj spokój, Niszczuka - powiedział Boholt. - W kupie wędrować raźniej. Cóżeś to, nigdy na smoki nie chadzał? Zawsze za smokiem ćma ludu ciągnie, jarmark cały, istny zamtuz na kółkach. Ale gdy się gad pokaże, to wiesz, kto w polu zostaje. My, nie kto inny. Boholt zamilkł na chwilę, pociągnął solidnie z wielkiego, oplecionego wikliną gąsiora, hałaśliwie smarknął, od-kaszlnął. - Inna rzecz - ciągnął - że praktyka pokazuje, że nieraz dopiero po zabiciu smoka zaczyna się uciecha i rzeźba, i lecą głowy niby gruchy. Dopiero, gdy skarbiec się dzieli, myśliwi skaczą sobie do oczu. Co, Geralt? Hę? Mam rację? Wiedźminie, mówię do ciebie. - Znane mi są takie wypadki - potwierdził Geralt sucho. - Znane, powiadasz. Zapewne ze słyszenia, bo nie obiło mi się o uszy, byś kiedyś na smoki polował. Jak długo żyję, nie słyszałem, by wiedźmin na smoki chodził. Tym dziwniejsze, żeś się tu. zjawił. - Prawda - wycedził Kennet, zwany Zdzieblarzem, najmłodszy z Rębaczy. - Dziwne to jest. A my... - Zaczekaj, Zdzieblarz. Ja teraz mówię - przerwał mu Boholt. - Zresztą, długo gadać nie zamierzam. Wiedźmin i tak już wie, o co mi idzie. Ja jego znam i on mnie zna, do tej pory w drogę sobie nie właziliśmy i dalej chyba nie będziemy. No, bo zauważcie, chłopaki, że gdybym ja, dla przykładu, wiedźminowi chciał w robocie przeszkadzać albo łup sprzed nosa zachachmęcić, to przecież wiedźmin z miejsca by mnie swoją wiedźmińską brzytwą chlasnął i w prawie byłby. Mam rację? Nikt nie potwierdził ani też nie zaprzeczył. Nie wyglądało, by Boholtowi specjalnie zależało na jednym lub drugim. - Ano - ciągnął - w kupie wędrować raźniej, jakem rzekł. I wiedźmin może się w kompanii przydać. Okolica dzika i odludna, niech tak wyskoczy na nas przeraża albo żyrytwa, albo strzyga, może nam kłopotu narobić. A będzie Geralt w okolicy, nie będzie kłopotu, bo to jego specjalność. Ale smok to nie jego specjalność. Prawda? Znowu nikt nie potwierdził i nikt nie zaprzeczył. - Pan Trzy Kawki - ciągnął Boholt, podając gąsiorek krasnoludowi - jest z Geraltem i to mi wystarczy za rękojmię. To kto wam przeszkadza, Niszczuka, Zdzieblarz? Chyba nie Jaskier? - Jaskier - rzekł Yarpen Zigrin, podając bardowi gąsiorek - zawsze się przyplącze, gdzie się coś ciekawego dzieje i wszyscy wiedzą, że nie przeszkodzi, nie pomoże i marszu nie opóźni. Coś, jakby rzep na psim chwoście. Nie, chłopcy? "Chłopcy", brodate i kwadratowe krasnoludy, zarechotali, trzęsąc brodami. Jaskier odsunął kapelusik na tył głowy i łyknął z gąsiorka. - Ooooch, zaraza - stęknął, łapiąc powietrze. - Aż głos odejmuje. Z czego to pędzone, ze skorpionów? - Jedno mi się nie podoba, Geralt - powiedział Zdzieblarz, przejmując naczynie od minstrela. - To, żeś tego czarownika tu przywiódł. Tu się już od czarowników gęsto robi. - Prawda - wpadł mu w słowo krasnolud. - Zdzieblarz słusznie prawi. Ten Dorregaray potrzebny nam tu jak świniakowi siodło. Mamy już od niedawna naszą własną wiedźmę, szlachetną Yennefer, tfu, tfu. - Taak - rzekł Boholt, drapiąc się w byczy kark, z którego przed chwilą odpiął skórzaną obrożę najeżoną stalowymi ćwiekami. - Czarowników to tu jest za dużo, proszę waszmości. Dokładnie o dwoje za dużo. I za bardzo oni do naszego Niedamira przylgnęli. Popatrzcie tylko, my tu pod gwiazdeczkami, dookoła ognia, a oni, proszę waszmości, w cieple, w królewskim namiocie knują już, chytre liszki, Niedamir, wiedźma, czarownik i Gyllenstiern. A Yennefer najgorsza. A powiedzieć wam, co oni knują? Jak nas wydudkać, ot co. - I sarninę żrą - wtrącił ponuro Zdzieblarz. - A my cośmy jedli? Świstaka! A świstak, pytam, co jest? Szczur, nic innego. To co my jedli? Szczura! - Nic to - rzekł Niszczuka. - Niedługo smoczego ogona popróbujemy. Nie ma to jak smoczy ogon, pieczony na węglach. - Yennefer - ciągnął Boholt - jest paskudna, złośliwa i pyskata baba. Nie to, co twoje dziewuszki, panie Borch. Te ciche są i miłe, o, popatrzcie, siadły koło koni, szable ostrzą, a przechodziłem obok, zagadnąłem dowcipnie, uśmiechnęły się, wyszczerzyły ząbki. Tak, im rad jestem, nie to, co Yennefer,- ta knuje a knuje. Mówię wam, trzeba uważać, bo łajno będzie z naszej umowy. - Jakiej umowy, Boholt? - Co, Yarpen, powiemy wiedźminowi? - Nie widzę przeciwwskazań - rzekł krasnolud. - Gorzałki już nie ma - wtrącił Zdzieblarz, obracając gąsiorek dnem do góry. - To przynieś. Najmłodszy jesteś, proszę waszmości. A umowę, Geralt, to my umyśliliśmy, bo my nie jesteśmy najemnicy ani żadne tam płatne pachołki, i nie będzie nas Niedamir na smoka posyłał, rzucając parę sztuk złota pod nogi. Prawda jest taka, że my poradzimy sobie ze smokiem bez Niedamira, a Niedamir bez nas sobie nie poradzi. A z tego jasno wynika, kto wart więcej i czyja dola większa być powinna. I postawiliśmy sprawę uczciwie - ci, którzy w ręczny bój pójdą i smoka położą, biorą połowę skarbca. Niedamir, z racji na urodzenie i tytuł, bierze ćwierć, tak czy inaczej. A reszta, o ile będzie pomagać, podzieli pozostałą ćwierć między siebie, po równo. Co o tym myślisz? - A co o tym Niedamir myśli? - Nie powiedział ani tak, ani nie. Ale lepiej niech się nie stawia, chłystek. Mówiłem, sam przeciw smokowi nie pójdzie, musi zdać się na fachowców, to znaczy na nas, Rębaczy, i na Yarpena i jego chłopaków. My, nie kto inny, spotkamy smoka na długość miecza. Reszta, w tym i czarodzieje, jeśli uczciwie dopomoże, podzieli między siebie ćwiartkę skarbca. - Oprócz czarodziejów, kogo wliczacie do tej reszty? - zaciekawił się Jaskier. - Na pewno nie grajków i wierszokletów - zarechotał Yarpen Zigrin. - Wliczamy tych, co popracują toporem, a nie lutnią. - Aha. - rzekł Trzy Kawki, patrząc w rozgwieżdżone niebo. - A czym popracuje szewc Kozojed i jego hałastra? Yarpen Zigrin splunął w ognisko, mrucząc coś po krasnoludzku. - Milicja z Hołopola zna te zasrane góry i robi za przewodników - rzekł cicho Boholt - toteż sprawiedliwie będzie dopuścić ich do podziału. Z szewcem jednak jest trochę inna sprawa. Widzicie, niedobrze będzie, jak chamstwo nabierze przekonania, że gdy się smok w okolicy pokaże, to zamiast słać po zawodowców, można mu mimochodem trutkę zadać i dalej z dziewkami gzić się we zbożu. Jak się taki proceder rozpowszechni, to chyba na żebry przyjdzie nam pójść. Co? - Prawda - dodał Yarpen. - Dlatego, mówię wam, tego szewca coś niedobrego powinno przypadkowo spotkać, zanim, chędożony, do legendy trafi. - Ma spotkać, to i spotka - rzekł Niszczuka z przekonaniem. - Zostawcie to mnie. - A Jaskier - podchwycił krasnolud - rzyć mu w balladzie obrobi, na śmiech poda. Żeby mu była hańba i srom, na wieki wieków. - O jednym zapomnieliście - powiedział Geralt. - Jest tu taki jeden, który może wam pomieszać szyki. Który na żadne podziały ani umowy nie pójdzie. Mówię o Eycku z Denesle. Rozmawialiście z nim? - O czym? - zgrzytnął Boholt, drągiem poprawiając polana w ognisku. - Z Eyckiem, Geralt, nie pogadasz. On nie zna się na interesach. - Jak podjeżdżaliśmy pod wasz obóz - powiedział Trzy Kawki - spotkaliśmy go. Klęczał na kamieniach, w pełnej zbroi, i gapił się w niebo. - On tak cięgiem czyni - rzekł Zdzieblarz. - Medytuje, albo modły odprawia. Powiada, że tak trzeba, bo on od bogów ma rozkazano ludzi od złego ochraniać. - U nas, w Crinfrid - mruknął Boholt - trzyma się takich w obórce, na łańcuchu, i daje kawałek węgla, wtedy oni na ścianach cudności malują. Ale dość tu będzie o bliźnich plotkować, o interesach gadajmy. W krąg światła weszła bezszelestnie niewysoka, młoda kobieta o czarnych włosach opiętych złotą siateczką, owinięta wełnianym płaszczem. - Co tu tak śmierdzi? - zapytał Yarpen Zigrin, udając, że jej nie widzi. - Nie siarka aby? - Nie - Boholt, patrząc w bok, demonstracyjnie pociągnął nosem. - To piżmo albo inne pachnidło. - Nie, to chyba... - krasnolud wykrzywił się. - Ach! Toż to wielmożna pani Yennefer! Witamy, witamy. Czarodziejka powoli powiodła wzrokiem po zebranych, na chwilę zatrzymała na wiedźminie błyszczące oczy. Geralt uśmiechnął się lekko. - Pozwolicie się przysiąść? - Ależ oczywiście, dobrodziejko nasza - powiedział Boholt i czknął. - Siadajcie o tu, na kułbace. Rusz rzyć, Kennet, i podaj jaśnie czarodziejce kulbakę. - Panowie tu o interesach, jak słyszę - Yennefer usiadła, wyciągając przed siebie zgrabne nogi w czarnych pończochach. - Beze mnie? - Nie śmieliśmy - rzekł Yarpen Zigrin - niepokoić tak ważnej osoby. - Ty, Yarpen - Yennefer zmrużyła oczy, obracając głowę w stronę krasnoluda - lepiej milcz. Od pierwszego dnia ostentacyjnie traktujesz mnie jak powietrze, więc rób tak dalej, nie przeszkadzaj sobie. Bo mnie to również nie przeszkadza. - Co też wy, pani - Yarpen pokazał w uśmiechu nierówne zęby. - Niech mnie kleszcze oblezą, jeśli nie traktuję was lepiej niż powietrze. Powietrze, dla przykładu, zdarza mi się zepsuć, na co wobec was nie ośmieliłbym się żadną miarą. Brodaci "chłopcy" zaryczeli gromkim śmiechem, ale ucichli natychmiast na widok sinej poświaty, jaka nagle otoczyła czarodziejkę. - Jeszcze jedno słowo i z ciebie zostanie zepsute powietrze, Yarpen - powiedziała Yennefer głosem, w którym dźwięczał metal. - I czarna plama na trawie. - W rzeczy samej - Boholt chrząknął, rozładowując ciszę, jaka zapadła. - Milcz, Zigrin. Posłuchamy, co ma nam do powiedzenia pani Yennefer. Użaliła się dopiero co, że bez niej o interesach mówimy. Z tego wnoszę, że ma dla nas jakąś propozycję. Posłuchajmy, proszę waszmości, co to za propozycja. Byle tylko nie proponowała nam, że sama, czarami, ukatrupi smoka. - A co? - Yennefer uniosła głowo. - Uważasz, że to niemożliwe, Boholt? - Może i możliwe. Ale dla nas nieopłacalne, bo pewnie zażądalibyście wówczas połowy smoczego skarbca. - Co najmniej - rzekła zimno czarodziejka. - No, to sami widzicie, że to dla nas żaden interes. My, pani, jesteśmy biedni wojownicy, jeśli łup nam koło nosa przejdzie, to głód w oczy zagląda. My szczawiem i lebiodą się żywimy... - Od święta tylko czasem świstak się trafi - wtrącił Yarpen Zigrin smutnym głosem. - ...wodą kryniczną popijamy - Boholt golnął sobie z gąsiorka i otrząsnął się z lekka. - Dla nas, pani Yennefer, wyjścia nie ma. Albo łup, albo w zimie pod płotem zamarznąć. A gospody kosztują. - I piwo - dodał Niszczuka. - I dziewki wszeteczne - rozmarzył się Zdzieblarz. - Dlatego - Boholt popatrzył w niebo - sami, bez czarów i bez waszej pomocy, smoka ubijemy. - Takiś pewien? Pamiętaj, że są granice możliwości, Boholt. - Może i są, nigdy nie spotkałem. Nie, pani. Powtarzam, sami smoka ubijemy, bez żadnych czarów. - Zwłaszcza - dodał Yarpen Zigrin - że czary też pewnikiem mają swoje granice możliwości, których, przeciwnie do naszych, nie znamy. - Sam na to wpadłeś - spytała wolno Yennefer - czy ktoś ci to podpowiedział? Czy to nie obecność wiedźmina w tym zacnym gronie pozwala wam na takie zadufanie? - Nie - rzekł Boholt, patrząc na Geralta, który zdawał się drzemać, leniwie wyciągnięty na derce, z siodłem pod głową. - Wiedźmin nic do tego nie ma. Posłuchajcie, wielmożna Yennefer. Złożyliśmy królowi propozycję, nie zaszczycił nas odpowiedzią. Myśmy cierpliwi, do rana zaczekamy. Jeśli król ugodę przybije, jedziemy dalej razem. Jeśli nie, my wracamy. - My też - warknął krasnolud. - Targów żadnych nie będzie - kontynuował Boholt. - Albo wóz, albo przewóz. Powtórzcie nasze słowa Niedamirowi, pani Yennefer. A wam to powiem - ugoda dobra też dla was, i dla Dorregaraya, o ile się z nim dogadacie. Nam, zważcie, smocze ścierwo niepotrzebne, jeno ogon weźmiemy. A reszta wasza będzie, tylko brać-wybierać. Nie poskąpimy wam ni zębów, ni mózgu, niczego, co wam potrzebne do czarodziejstwa. - Oczywista - dodał Yarpen Zigrin, chichocząc. - Padlina będzie dla was, czarodziejów, nikt wam jej nie zabierze. Chyba że inne sępy. Yennefer wstała, zarzucając płaszcz na ramię. - Niedamir nie będzie czekał do rana - powiedziała ostro. - Zgadza się na wasze warunki już teraz. Wbrew, wiedzcie to, radzie mojej i Dorregaraya. - Niedamir - wycedził powoli Boholt - objawia mądrość, która zadziwia u tak młodego króla. Bo dla mnie, pani Yennefer, mądrość to między innymi umiejętność puszczania mimo uszu głupich lub nieszczerych rad. Yarpen Zigrin parsknął w brodę. - Inaczej zaśpiewacie - czarodziejka wzięła się pod boki - gdy jutro smok was pochlasta, podziurawi i potrzaska piszczele. Będziecie mi buty lizać i skamleć o pomoc. Jak zwykle. Jak ja was dobrze znam, jak dobrze znam takich, jak wy. Do mdłości was znam. Odwróciła się, odeszła w mrok, bez słowa pożegnania. - Za moich czasów - rzekł Yarpen Zigrin - czarownicy siedzieli w wieżach, czytali uczone księgi i mieszali kopyścią w tyglach. Nie plątali się wojownikom pod nogami, nie wtrącali się w nasze sprawy. I nie kręcili tyłkiem przed oczami chłopów. - Tyłek, szczerze rzekłszy, niczego sobie - powiedział Jaskier, strojąc lutnię. - Co, Geralt? Geralt? Hej, gdzie podział się wiedźmin? - A co nas to obchodzi? - mruknął Boholt, dorzucając drewna do ognia. - Poszedł. Może za potrzebą, proszę waszmości. Jego rzecz. - Pewnie - zgodził się bard i uderzył dłonią po strunach. - Zaśpiewać wam coś? - A zaśpiewaj, cholera - powiedział Yarpen Zigrin i splunął. - Ale nie myśl, Jaskier, że dam ci za twoje beczenie choć szeląga. Tu, chłopie, nie królewski dwór. - To widać - kiwnął głową trubadur. ![]() ![]() ![]() |