1 - 2 - 3 -
4 - 5 - 6
VI
Na ustach miał piasek. Gdy chciał go wypluć, zorientował się, że leży twarzą do ziemi. Gdy chciał się poruszyć, zorientował się, że jest związany. Uniósł lekko głowę. Słyszał głosy.
Leżał na leśnej ściółce, tuż obok pnia sosny. O jakieś dwadzieścia kroków stało kilka rozkułbaczonych koni. Widział je zza pierzastych paproci, niedokładnie, ale jeden z tych koni był bez wątpienia kasztanką Jaskra. - Trzy worki kukurydzy - usłyszał. - Dobrze, Torque. Bardzo dobrze. Spisałeś się. - To jeszcze nie wszystko - powiedział bekliwy głos, mogący być wyłącznie głosem diabła silvana. - Spójrz na to Galarr. Niby fasola, ale zupełnie biała. I jaka wielka! A to to się nazywa rzepak. Oni z tego robią olej. Geralt mocno zacisnął powieki i ponownie otworzył oczy. Nie, to nie był sen. Diabeł i Galarr, kimkolwiek był, posługiwali się Starszą Mową, językiem elfów. Ale słowa kukurydza", "fasola" i "rzepak" użyte były we wspólnym. - A to? Co to jest? - spytał ten nazywany Galarrem. - Siemię lniane. Len, pojmujesz? Koszule się robi z lnu. To jest dużo tańsze niż jedwab i bardziej odporne. Sposób obróbki jest, jak mi się zdaje, dość skomplikowany, ale wybadam, co i jak. - Byle się tylko przyjął ten twój len, byle nie zmarniał nam jak rzepa - poskarżył się Galarr, nadal posługując się cudacznym volapukiem. - Postaraj się o nowe sadzonki rzepy, Torque. - Nie ma strachu - beknął diabeł. - Tu z tym nie ma problemu, tu wszystko rośnie jak cholera. Dostarczę wam, nie bój się. - I jeszcze jedno - powiedział Galarr. - Dowiedz się wreszcie, na czym polega ta ich trójpolówka. Wiedźmin ostrożnie uniósł głowę i spróbował się obrócić. - Geralt... - usłyszał szept. - Ocknąłeś się? - Jaskier... - odszepnął. - Gdzie my... Co z nami... Jaskier tylko stęknął z cicha. Geralt miał dość. Zaklął, wyprężył się i przewrócił na bok. Na środku polany stał diabeł, noszący, jak to już wiedział, dźwięczne imię Torque. Był zajęty ładowaniem na konie worków, saków i juków. W czynności tej pomagał mu szczupły, wysoki mężczyzna mogący być wyłącznie Galarrem. Ten, usłyszawszy ruch wiedźmina, odwrócił się. Jego włosy były czarne z wyraźnym odcieniem granatu. Miał ostre rysy twarzy i wielkie, błyszczące oczy. I szpiczaste zakończone uszy. Galarr był elfem. Elfem z gór. Czystej krwi Aen Sei-dhe, przedstawicielem Starszego Ludu. Galarr nie był jedynym elfem w zasięgu wzroku. Na skraju polany siedziało ich jeszcze sześciu. Jeden zajęty był wybebeszaniem juków Jaskra, drugi brzdąkał na lutni trubadura. Pozostali, zebrani dookoła rozwiązanego worka, zajmowali się łapczywym pożeraniem rzepy i surowej marchwi. - Yanadain, Toruviel - powiedział Galarr, wskazując jeńców ruchem głowy. - Vedrai! Enn'le! Torque podskoczył i zabeczał. - Nie, Galarr! Nie! Filavandrel zabronił! Zapomniałeś? - Nie, nie zapomniałem. - Galarr przerzucił dwa związane worki przez grzbiet konia. - Ale trzeba sprawdzić, czy nie rozluźnili pęt. - Czego chcecie od nas? - jęknął trubadur, podczas gdy któryś z elfów, przygniótłszy go do ziemi kolanem, sprawdzał węzły. - Dlaczego nas więzicie? O co wam chodzi? Jestem Jaskier, poe... Geralt usłyszał odgłos uderzenia. Obrócił się, wykręcił głowę. Stojąca nad Jaskrem elfka miała czarne oczy i krucze włosy, bujnie opadające na ramiona, tylko na skroniach zaplecione w dwa cieniutkie warkoczyki. Nosiła krótki skórzany kabacik na luźnej koszuli z zielonej satyny i obcisłe wełniane legginsy wpuszczone w jeździeckie buty. Biodra miała owinięte kolorową chustą sięgającą połowy ud. - Que glosse? - spytała, patrząc na wiedźmina i bawiąc się rękojeścią długiego sztyletu u pasa. - Que l'en pavienn, ell'ea? - NelFea - zaprzeczył. - Ten pavienn, Aen Seidhe. - Słyszałeś? - elfka obróciła się w stronę towarzysza, wysokiego Seidhe, który nie zadając sobie trudu sprawdzania więzów Geralta brzdąkał na lutni Jaskra z obojętnym wyrazem pociągłej twarzy. - Słyszałeś, Vanadain? Małpolud potrafi mówić! Potrafi nawet być bezczelny! Seidhe wzruszył ramionami. Pióra dekorujące jego kurtkę zaszeleściły. - Jeszcze jeden powód, by go zakneblować, Toruviel. Elfka pochyliła się nad Geraltem. Miała długie rzęsy, nienaturalnie bladą cerę i spierzchnięte, spękane wargi. Nosiła długi naszyjnik z rzeźbionych kawałków złotej brzozy nawleczonych na rzemyk kilkakrotnie owinięty wokół szyi. - No, powiedz coś jeszcze, małpoludzie - syknęła. - Zobaczymy, na co stać twoją przywykłą do szczekania krtań. - Cóż to, potrzebujesz pretekstu - wiedźmin z wysiłkiem obrócił się na plecy, wypluł piasek - by uderzyć związanego? Bij bez pretekstu, przecież widziałem, ze to lubisz. Ulżyj sobie. Elfka wyprostowała się. - Na tobie już sobie ulżyłam, i to wówczas, gdy miałeś wolne ręce - powiedziała. - To ja rozjechałam cię koniem i dałam po łbie. Wiedz, że to również ja z tobą skończę, gdy czas przyjdzie. Nie odpowiedział. - Najchętniej pchnęłabym cię z bliska, patrząc w oczy- ciągnęła elfka. - Ale ogromnie śmierdzisz, człowieku. Zastrzelę cię z łuku. - Twoja wola - wiedźmin wzruszył ramionami, na ile pozwalały mu na to pęta. - Zrobisz, co zechcesz, szlachetna Aen Seidhe. Do związanego i nieruchomego celu powinnaś trafić. Elfka stanęła nad nim w rozkroku, pochyliła się, błysnęła zębami. - Powinnam - syknęła. - Trafiam, w co zechcę. Ale możesz być pewien, że nie zginiesz od pierwszej strzały. Ani od drugiej. Postaram się, byś czuł, że umierasz. - Nie podchodź tak blisko - wykrzywił się; udając wstręt. - Ogromnie śmierdzisz, Aen Seidhe. Elfka odskoczyła, zakołysała się w wąskich biodrach i z rozmachem kopnęła go w udo. Geralt skurczył się i zwinął widząc, w które miejsce zamierza go kopnąć ponownie. Udało mu się, dostał w biodro, ale tak, że aż zęby mu zadzwoniły. Stojący obok wysoki elf kwitował kopnięcia ostrymi akordami na strunach lutni. - Zostaw go, Toruviel! - zabeczał diabeł. - Zwariowałaś? Galarr, każ jej przestać! - Thaesse! - wrzasnęła Toruviel i kopnęła wiedźmina raz jeszcze. Wysoki Seidhe gwałtownie szarpinął struny, jedna pękła z przeciągłym jękiem. - Dość tego! Dość, na bogów! - rozdarł się nerwowo Jaskier, szamocząc i ciskając w powrozach. - Dlaczego znęcasz się nad nim, głupia dziwko? Zostawcie nas w spokoju! A ty zostaw w spokoju moją lutnię, dobrze? Toruviel odwróciła się ku niemu ze złym grymasem na spękanych ustach. - Muzyk! - warknęła. - Człowiek, a muzyk! Lutnista! Bez słowa wyciągnęła instrument z rąk wysokiego elfa i z rozmachem roztrzaskała lutnię o pień sosny, rzuciła oplatane strunami resztki na pierś Jaskra. - Na krowim rogu ci grać, dzikusie, nie na lutni. Poeta zbladł śmiertelnie, wargi mu zadrżały. Geralt, czując rosnącą gdzieś w środku zimną wściekłość, przyciągnął wzrokiem czarne oczy Toruviel. - Co się tak gapisz? - syknęła elfka, pochylając się. -Brudny małpoludzie! Chcesz, bym wykłuła ci te gadzie oczy? Jej naszyjnik zawisł tuż nad nim. Wiedźmin wyprężył się, poderwał nagłym rzutem, chwycił naszyjnik zębami i targnął potężnie, kurcząc nogi i wykręcając się w bok. Toruviel straciła równowagę, zwaliła się na niego. Geralt miotnął się w więzach jak wyciągnięta na brzeg ryba, przygniótł sobą elfkę, odrzucił głowę w tył tak, że aż chrupnęło mu w kręgach szyjnych i z całej siły uderzył ją czołem w twarz. Toruviel zawyła, zachłysnęła się. Brutalnie ściągnęli go z niej, wlokąc za ubranie i włosy, unieśli. Któryś uderzył go, poczuł, jak pierścienie tną skórę na kości policzkowej, las przed oczyma zatańczył i popłynął. Dostrzegł, jak Toruviel zrywa się na klęczki, zobaczył krew płynącą jej z nosa i ust. Elfka wyszarpnęła sztylet z pochwy, ale nagle załkała, zgarbiła się, chwyciła za twarz i opuściła głowę między kolana. Wysoki elf w przybranej pstrokatymi piórami kurtce wyjął sztylet z jej ręki, podszedł do podtrzymywanego wiedźmina. Uśmiechał się, unosząc ostrze. Geralt widział go już na czerwono, krew z czoła rozciętego o zęby Toruviel zalewała mu oczodół. - Nie! - zabeczał Torque, dopadając do elfa i wieszając się u jego ręki. - Nie zabijaj! Nie! - Voe'rle, Vanadain - rozległ się nagle dźwięczny głos. - Quess aen? Caelm, evellienn! Galarr! Geralt obrócił głowę na tyle, na ile pozwalała mu wczepiona w jego włosy pięść. Koń, który wjechał na polankę, był śnieżnobiały, grzywę miał długą, miękką, jedwabistą jak włosy kobiety. Włosy jeźdźca siedzącego w bogatym siodle były identyczne w kolorze, ściągnięte na czole opaską wysadzaną szafirami. Torque, pobekując, dopadł konia, uchwycił się strzemienia i zasypał białowłosego elfa potokiem wymowy. Seidhe przerwał mu władczym gestem, zeskoczył z siodła. Zbliżył się do podtrzymywanej przez dwóch elfów Toruviel, ostrożnie odjął jej od twarzy zakrwawioną chustkę. Toruviel jęknęła rozdzierająco. Seidhe pokręcił głową, odwrócił się w stronę wiedźmina, podszedł bliżej. Jego czarne, palące oczy, błyszczące niczym gwiazdy w pobladłej twarzy, były sino podkrążone, jak gdyby przez kilka nocy z rzędu nie zaznał snu. - Kąsasz nawet związany - powiedział cicho w pozbawionym akcentu wspólnym. - Jak bazyliszek. Wyciągnę z tego wnioski. - Toruviel zaczęła - zabeczał diabeł. - Kopała go, związanego, jakby rozum straciła... Elf znowu nakazał mu gestem milczenie. Na jego krótki rozkaz inni Seidhe zawlekli wiedźmina i Jaskra pod sosnę, przykrępowali pasami do pnia. Potem wszyscy uklękli przy leżącej Toruviel, zasłaniając ją. Geralt słyszał, jak w pewnej chwili krzyknęła, szamocząc się w ich rękach. - Nie chciałem tego - powiedział diabeł, nadal stojący obok nich. - Nie chciałem, człowieku. Nie wiedziałem, ze oni się pojawią akurat wtedy, gdy my... Gdy ciebie ogłuszyli, a twego druha wzięli na powróz, prosiłem, by was porzucili tam, w chmielu. Ale... - Nie mogli zostawić świadków - mruknął wiedźmin. - Chyba nas nie zabiją? - jęknął Jaskier. - Chyba nas nie... Torque milczał, poruszając miękkim nosem. - Cholera - zajęczał znowu poeta. - Zabiją nas? O co tu chodzi, Geralt? Świadkami czego byliśmy? - Nasz koźlorogi przyjaciel wypełnia w Dolinie Kwiatów szczególną misję. Prawda, Torque? Na polecenie elfów kradnie nasiona, sadzonki, wiedzę rolniczą... Co jeszcze, diable? - Co się da - beknął Torque. - Wszystko, czego potrzebują. A pokaż mi taką rzecz, której oni nie potrzebują. Oni głodują w górach, zwłaszcza zimą. A o rolnictwie nie mają pojęcia. Zanim udomowią zwierzynę czy drób, zanim cokolwiek wyhodują na poletkach... Oni nie mają na to czasu, człowieku. - Gówno mnie obchodzi ich czas. Co ja im zrobiłem? -zajęczał Jaskier. - Co ja im zrobiłem złego? - Pomyśl dobrze - powiedział białowłosy elf, zbliżywszy się bezszelestnie - a być może sam zdołasz sobie odpowiedzieć na to pytanie. - On po prostu-mści się za wszystkie krzywdy, jakich elfy doznały od ludzi - uśmiechnął się krzywo wiedźmin. - Jest mu bez różnicy, na kim się mści. Nie daj się zwieść jego szlachetnej postaci i wyszukanej mowie, Jaskier. On niczym nie różni się od tej czarnookiej, która nas skopała. Musi na kimś wyładować swoją bezsilną nienawiść. Elf podniósł strzaskaną lutnię Jaskra. Przez chwilę patrzył w milczeniu na zniszczony instrument, wreszcie odrzucił go w krzaki. - Gdybym chciał dać upust nienawiści lub chęci zemsty - powiedział, bawiąc się rękawicami z miękkiej, białej skóry - wpadłbym do doliny nocą, spalił osady i wyrżnął mieszkańców. Dziecinnie łatwe, oni nawet nie wystawiają straży. Nie widzą i nie słyszą nas, gdy chodzą do lasu. Czy może być coś prostszego, coś łatwiejszego niż szybka, cicha strzała zza drzewa? Ale my nie urządzamy na was polowań. To ty, człowieku o dziwnych oczach, urządziłeś 'polowanie na naszego przyjaciela, silvana Torque. - Eeee, przesada - beknął diabeł. - Jakie tam polowanie. Zabawiliśmy się trochę... - To wy, ludzie, nienawidzicie wszystkiego, co różni się od was, choćby tylko kształtem uszu - ciągnął spokojnie elf, nie zwracając na koźloroga uwagi. - Dlatego odebraliście nam naszą ziemię, wypędziliście nas z naszych domów, wyparliście w dzikie góry. Zajęliście naszą Dol Blat-hanna, Dolinę Kwiatów. Jestem Filavandrel aen Fidhail ze Srebrnych Wież, z rodu Feleaomów z Białych Okrętów. Obecnie, wygnany i wyszczuty na kraniec świata, jestem Filavandrel z Krańca Świata. - Świat jest wielki - mruknął wiedźmin. - Możemy się pomieścić. Jest dość miejsca. - Świat jest wielki - powtórzył elf. - To prawda, człowieku. Ale wyście zmienili ten świat. Początkowo zmienialiście go siłą, postępowaliście z nim tak, jak ze wszystkim, co wpadło wam w ręce. Teraz wygląda na to, że świat zaczął się do was dopasowywać. Ugiął się przed wami. Uległ wam. Geralt nie odpowiedział. - Torque powiedział prawdę - ciągnął Filavandrel. -Tak, głodujemy. Tak, grozi nam zagłada. Słońce świeci inaczej, powietrze jest inne, woda nie jest już tą wodą, którą była. To, co niegdyś jedliśmy, czego używaliśmy, ginie, karłowacieje, marnieje. Myśmy nigdy nie uprawiali ziemi, nie darliśmy jej w przeciwieństwie do was, ludzi, motykami i radiami. Warn ziemia płaci krwawy haracz. Nas obdarowywała. Wy wydzieracie ziemi jej skarby siłą. Dla nas ziemia rodziła i kwitła, bo kochała nas. Cóż, żadna miłość nie trwa wiecznie. Ale my chcemy przetrwać. - Zamiast kraść ziarno, można je kupić. Tyle, ile będziecie potrzebowali. Wciąż macie mnóstwo rzeczy uważanych przez ludzi za niezwykle cenne. Możecie handlować. Filavandrel uśmiechnął się pogardliwie. - Z wami? Nigdy. Geralt zmarszczył twarz, krusząc zaschniętą na policzku krew. - Niech was diabli, razem z waszą arogancją i pogardą. Nie chcąc współżyć, skazujecie się sami na zagładę. Współżyć, ułożyć się, to wasza jedyna szansa. Filavandrel pochylił się mocno do przodu, oczy mu rozbłysły. - Współżyć na waszych warunkach? - spytał zmienionym, ale wciąż spokojnym głosem. - Uznawszy waszą dominację? Utraciwszy tożsamość? Współżyć jako kto? Niewolnicy? Pariasi? Współżyć z wami zza murów, którymi odgradzacie się od nas w miastach? Współżyć z waszymi kobietami i iść za to na stryczek? Względnie patrzeć, co spotyka na każdym kroku dzieci będące skutkiem takiego współżycia? Dlaczego unikasz mojego wzroku, dziwny człowieku? Jak tobie układa się współżycie z bliźnimi, od których przecież różnisz się nieco? - Radzę sobie - wiedźmin spojrzał mu prosto w oczy. - Jakoś sobie radzę. Bo muszę. Bo innego wyjścia nie mam. Bo jakoś zmogłem w sobie pychę i dumę z inności, bo zrozumiałem, ze pycha i duma, choć jest obroną przed innością, jest obroną żałosną. Bo zrozumiałem, ze słońce świeci inaczej, bo coś się zmienia, a nie ja jestem osią tych zmian. Słońce świeci inaczej i będzie świecić, nic nie da porywanie się na nie z motyką. Trzeba akceptować fakty, elfie, trzeba się tego nauczyć. - Tego właśnie pragniecie, prawda? - Filavandrel starł nadgarstkiem pot, który wystąpił na blade czoło nad białymi brwiami. - To chcecie narzucić innym? Przekonanie, że oto nadszedł wasz czas, wasza, ludzka era i epoka, ze to, co robicie innym rasom, jest równie naturalne jak wschody i zachody słońca? Ze wszyscy muszą się z tym pogodzić, zaakceptować to? I ty mnie zarzucasz pychę? A czym są poglądy, które głosisz? Dlaczego wy, ludzie, nie zdacie sobie wreszcie sprawy z faktu, że w waszym panowaniu nad światem jest akurat tyle naturalności, ile we wszach rozmnożonych w kożuchu? Z równym skutkiem mógłbyś proponować mi współżycie z wszami, z równym skupieniem słuchałbym wszy, gdyby w zamian za uznanie ich zwierzchnictwa wyrażały zgodę na wspólne korzystanie z kożucha. - Nie trać więc czasu na dyskusję z takim nieprzyjemnym insektem, elfie - rzekł wiedźmin, z trudem panując nad głosem. - Dziwi mnie, jak bardzo pragniesz w takiej wszy jak ja wzbudzić poczucie winy i skruchę. Jesteś żałosny, Filavandrel. Jesteś rozgoryczony, spragniony zemsty i świadom własnej bezsiły. Dalej, pchnij mnie mieczem. Zemścij się na całej ludzkiej rasie. Zobaczysz, jak ci ulży. Kopnij mnie przedtem w jaja lub w zęby, jak ta twoja Toruviel. Filavandrel odwrócił głowę. - Toruviel jest chora - powiedział. - Znam tę chorobę i jej objawy - Geralt splunął przez ramię. - To, co jej zaaplikowałem, powinno pomóc. - Rzeczywiście, ta rozmowa nie ma sensu - Filavandrel wstał. - Przykro mi, ale musimy was zabić. Zemsta nie ma tu nic do rzeczy, to rozwiązanie czysto praktyczne. Torque musi nadal wykonywać swoje zadania, a nikt nie ma prawa podejrzewać, dla kogo to robi. Nie stać nas na wojnę z wami, a na handel i wymianę nie damy się nabrać. Nie jesteśmy aż tak naiwni, by nie wiedzieć, czyją forpocztę stanowią wasi kupcy. Kto za nimi przychodzi. I jakiego rodzaju współżycie przynosi. - Elfie - odezwał się cicho milczący do tej chwili Jaskier. - Mam przyjaciół. Ludzi, którzy dadzą za nas okup. Jeśli zechcesz, także w formie żywności. W każdej formie. Pomyśl o tym. Przecież te ukradzione nasiona was nie uratują... - Nic ich już nie uratuje - przerwał mu Geralt. - Nie płaszcz się przed nim, Jaskier, nie błagaj go. To bezcelowe i pożałowania godne. - Jak na kogoś, kto żyje tak krótko - uśmiechnął się wymuszenie Filavandrel - wykazujesz zaskakującą pogardę śmierci, człowieku. - Raz matka rodziła i raz się umiera - powiedział spokojnie wiedźmin. - Filozofia w sam raz dla wszy, prawda? A twoja długowieczność? Żal mi ciebie, Filavandrel. Elf uniósł brwi. - Wyjaśnij, dlaczego. - Jesteście żałośnie śmieszni, wy, z ukradzionymi woreczkami nasion na jucznych koniach, z garstką ziarna, z tą odrobiną, dzięki której chcecie przetrwać. I z tą waszą misją, która ma odwrócić wasze myśli od bliskiej zagłady. Bo ty przecież wiesz, że to już koniec. Nic nie wzejdzie i nie urodzi się na płaskowyżach, nic was już nie uratuje. Ale jesteście długowieczni, będziecie żyli długo, bardzo długo, w arogancko wybranej izolacji, coraz mniej liczni, coraz słabsi, coraz bardziej zgorzkniali. I ty wiesz, co się wówczas stanie, Filavandrel. Wiesz, że wtedy zrozpaczeni młodzieńcy o oczach stuletnich starców i dziewczyny, przekwitłe, jałowe i chore, takie jak Toruviel, poprowadzą w doliny tych, którzy jeszcze będą mogli utrzymać w garści miecze i łuki. Zejdziecie w kwitnące doliny na spotkanie ze śmiercią, pragnąc umierać godnie, w walce, a nie na barłogach, na które powalą was anemia, gruźlica i szkorbut. Wtedy, długowieczny Aen Seidhe, przypomnisz sobie mnie. Przypomnisz sobie, że było mi cię żal. I zrozumiesz, że miałem rację. - Czas pokaże, kto miał rację - rzekł cicho elf. - I tu tkwi przewaga długowieczności. Ja mam szansę się o tym przekonać. Choćby dzięki tej ukradzionej garstce ziarna. Ty takiej szansy mieć nie będziesz. Umrzesz za chwilę. - Oszczędź chociaż jego - Geralt wskazał Jaskra ruchem głowy. - Nie, nie z patetycznego miłosierdzia. Z rozsądku. O mnie nikt się nie upomni, ale jego będą chcieli pomścić. - Marnie oceniasz mój rozsądek - powiedział z ociąganiem elf. - Jeśli on przeżyje dzięki tobie, bez wątpienia poczuje się w obowiązku pomścić cię. - Możesz być pewien! - wybuchnął Jaskier, blady jak śmierć. - Możesz być pewien, sukinsynu. Zabij mnie też, bo obiecuję ci, w innym razie poderwę przeciw wam cały świat. Zobaczysz, na co stać wszy z kożucha! Wykończymy was, choćbyśmy mieli zrównać z ziemią te wasze góry! Możesz być tego pewien! - Aleś ty głupi, Jaskier - westchnął wiedźmin. - Raz matka rodziła i raz się umiera - rzekł hardo poeta, przy czym efekt hardości psuły nieco zęby dzwoniące jak kastaniety. - To przesądza sprawę - Filavandrel wyjął rękawice zza pasa i naciągnął je. - Czas zakończyć ten epizod. Na jego krótki rozkaz elfy z łukami ustawiły się naprzeciw. Zrobiły to szybko, najwyraźniej czekały na to już od dawna. Jeden, jak zauważył wiedźmin, wciąż jeszcze żuł rzepę. Toruviel, z ustami i nosem zabandażowanymi na krzyż pasami tkaniny i brzozowej kory, stanęła obok łuczników. Bez łuku. - Zawiązać wam oczy? - spytał Filavandrel. - Odejdź - wiedźmin odwrócił głowę. - Idź sobie... - A d'yeabl aep arse - dokończył Jaskier, dzwoniąc zębami. - O, nie! - zabeczał nagle diabeł, podbiegając i zasłaniając sobą skazańców. - Rozum wam odjęło? Filavandrel! Nie tak się umawialiśmy! Nie tak! Miałeś ich wywieźć w góry, przetrzymać gdzieś w jaskiniach, dopóki nie skończymy tu... - Torque - powiedział elf. - Nie mogę. Nie mogę ryzykować. Widziałeś, co on zrobił Toruviel, związany? Nie mogę ryzykować. - Nie obchodzi mnie, co możesz, a czego nie! Co wy sobie wyobrażacie? Sądzicie, że pozwolę wam na mord? Tu, na mojej ziemi? Tuż obok mojej osady? Wy przeklęci durnie! Zabierajcie się stąd razem z waszymi łukami, bo was na rogi wezmę, uk, uk! - Torque - Filavandrel oparł ręce o pas. - To, co musimy zrobić, to konieczność. - Duweisheyss, a nie konieczność! - Odejdź na bok, Torque. Koźloróg potrząsnął uszami, zabeczał jeszcze głośniej, wybałuszył oczy i zgiął łokieć w popularnym wśród kras-noludów obelżywym geście. - Nie będziecie tu nikogo mordować! Wsiadajcie na konie i wynoście się w góry, za przełęcze! W przeciwnym razie musicie zabić i mnie! - Bądź rozsądny - powiedział wolno białowłosy elf. - Jeżeli zostawimy ich przy życiu, ludzie dowiedzą się o tobie, o tym, co robisz. Dopadną cię i zamęczą. Znasz ich przecież. - Znam - beknął diabeł, wciąż zasłaniając sobą Geralch lepiej niż was! I nie wiem, zaiste, z kim lepiej trzymać! Żałuję, że się z wami sprzymierzyłem, Filavandrel! - Sam tego chciałeś - rzekł zimno elf, dając znak łucznikom. - Sam tego chciałeś, Torque. L'sparellean! Evel. lienn! Elfy wyciągnęły strzały z kołczanów. - Odejdź, Torque - rzekł Geralt, zaciskając zęby. - To nie ma sensu. - Odejdź na bok. Diabeł, nie ruszając się z miejsca, pokazał mu krasno-ludzki gest. - Słyszę... muzykę... - zaszlochał nagle Jaskier. - To się zdarza - rzekł wiedźmin, patrząc na groty strzał. - Nie przejmuj się. To żaden wstyd zgłupieć ze strachu. Twarz Filavandrela zmieniła się, skurczyła w dziwnym grymasie. Białowłosy Seidhe odwrócił się gwałtownie, krzyknął na łuczników, krótko, urwanie. Łucznicy opuścili broń. Na polanę weszła Lilie. To nie było już chude wiejskie dziewczę w zgrzebnej sukieneczce. Przez porastające polanę trawy szła - nie, nie szła - płynęła ku nim Królowa, promienna, złotowłosa, płomiennooka, zachwycająca Królowa Pól udekorowana girlandami kwiatów, kłosów, pęków ziół. U jej lewego boku dreptał na sztywnych nogach jelonek, u prawego szeleścił wielki jeż. - Dana Meadbh - powiedział z czcią Filavandrel. A potem pochylił głowę i uklęknął. Klęknęły też pozostałe elfy, powoli, jakby z ociąganiem, jeden po drugim padały na kolana, pochylały głowy nisko, z czcią. Ostatnią, która uklękła, była Toruviel. - Hael, Dana Meadbh - powtórzył Filavandrel. Lilie nie odpowiedziała na pozdrowienie. Zatrzymała się kilka kroków przed elfem, powiodła błękitnym spojrzeniem po Jaskrze i Geralcie. Torque, choć również pochylony, zgięty w ukłonie, natychmiast zabrał się do rozcinania więzów. Żaden z Seidhe nie poruszył się. Lilie wciąż stała przed Filavandrelem. Nie odezwała się, nie wydała najmniejszego dźwięku, ale wiedźmin widział zmiany na twarzy elfa, wyczuwał otaczającą ich aurę i nie miał wątpliwości, że między parą dokonywała się wymiana myśli. Diabeł pociągnął go nagle za rękaw. - Twój przyjaciel - zabeczał cicho - zdecydował się zemdleć. Rychło w czas. Co robić? - Daj mu parę razy po gębie. - Z rozkoszą. Filavandrel wstał z kolan. Na jego rozkaz elfy błyskawicznie rzuciły się siodłać konie. - Chodź z nami, Dana Meabdh - powiedział białowłosy elf. - Jesteś nam potrzebna. Nie opuszczaj nas, Odwieczna. Nie pozbawiaj nas twej miłości. Zginiemy bez niej. Lilie wolno pokręciła głową, wskazała na wschód, w stronę gór. Elf skłonił się, mnąc w dłoni zdobione wodze swego białogrzywego wierzchowca. Podszedł Jaskier, blady i oniemiały, podtrzymywany przez silvana. Lilie spojrzała na niego, uśmiechnęła się. Popatrzyła w oczy wiedźmina, patrzyła długo. Nie powiedziała ani słowa. Słowa nie były potrzebne. Większość elfów była już w siodłach, gdy zbliżyli się Filavandrel i Toruviel. Geralt spojrzał w czarne oczy ełfki widoczne znad bandaży. - Toruviel... - zaczął. I nie dokończył. Elfka kiwnęła głową. Zdjęła z łęku siodła lutnię, wspaniały instrument z lekkiego, kunsztownie intarsjowanego drewna, ze smukłym, rzeźbionym gryfem. Bez słowa wręczyła lutnię Jaskrowi. Poeta przyjął instrument, skłonił się. Również bez słowa, ale jego oczy mówiły wiele. - Żegnaj, dziwny człowieku - powiedział cicho Filavandrel do Geralta. - Masz rację. Słowa nie są potrzebne. Niczego nie zmienią. Geralt milczał. - Po dłuższym zastanowieniu - dodał Seidhe - doszedłem do wniosku, że miałeś słuszność. Wtedy, gdy było ci nas żal. Do zobaczenia zatem. Do zobaczenia wkrótce, w dniu, w którym zejdziemy w doliny, by umierać z godnością. Będziemy wówczas rozglądać się za tobą, ja i Toruviel. Nie zawiedź nas. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. A potem wiedźmin odpowiedział krótko i prosto: - Postaram się. - Na bogów, Geralt - Jaskier przestał grać, przytuli} lutnię, dotknął jej policzkiem. - To drewno samo śpiewa! Te struny żyją! Co za cudowny ton! Cholera, za tę luteńkę parę kopniaków i trochę strachu to bardzo niska cena. Pozwoliłbym się kopać od świtu do zmierzchu, gdybym wiedział, co dostanę. Geralt? Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - Trudno was nie słyszeć - wiedźmin uniósł głowę znad księgi, spojrzał na diabła, który nadal zajadle piskał na dziwacznej fujarce zmontowanej z kawałków trzciny o różnej długości. - Słyszę was, cała okolica was słyszy. - Duweisheyss, a nie okolica - Torque odłożył fujarkę. - Pustkowie i tyle. Dzicz. Zadupie. Ech, żal mi moich konopi! - Konopi mu żal - zaśmiał się Jaskier, ostrożnie podkręcając misternie rzeźbione kołki lutni. - Trzeba było siedzieć w gąszczu jak mysz pod miotłą, zamiast straszyć dziewki, niszczyć groble i paskudzić w studnie. Myślę, że teraz będziesz ostrożniejszy i zaniechasz figli, co, Torque? - Ja lubię figle - oświadczył diabeł, szczerząc zęby. - I życia sobie bez nich nie wyobrażam. Ale niech wam będzie, obiecuję, że na nowych terenach będę ostrożniejszy. Będę figlował powściągliwiej. Noc była pochmurna i wietrzna, wicher kładł trzciny, szumiał w gałęziach krzewów, wśród których rozłożyli obóz. Jaskier dorzucił chrustu do ognia. Torque wiercił się na legowisku, opędzając ogonem od komarów. W jeziorze z pluskiem rzuciła się ryba. - Całą naszą wyprawę na kraniec świata opiszę w balladzie - oświadczył Jaskier. - I ciebie też w niej opiszę, Torque. - Nie myśl, że ci to ujdzie na sucho - warknął diabeł. - Ja wtedy też napiszę balladę i opiszę ciebie, i to tak, że przez dwanaście lat nie będziesz się mógł pokazać w przyzwoitym towarzystwie. Uważaj tedy. Geralt? - Co? - Wyczytałeś coś ciekawego w tej księdze, którą niecnie wyłudziłeś od kmiotków? - Owszem. - To przeczytaj i nam, póki się jeszcze ogień nie wypalił. - Tak, tak - Jaskier zabrzęczał na dźwięcznych strunach lutni Toruviel. - Przeczytaj, Geralt. Wiedźmin oparł się na łokciu, przysuwając księgę bliżej ogniska. - Ujrzeć ją można - zaczął - letnim czasem, od Dni Maju i Czerwia aż po dni Paździerza, ale najczęściej zdarza się to we Święto Sierpu, które prastarzy zwali: "Lam-mas". Objawia się ona jako Panna Jasnowłosa, we kwiatach cała, a wszystko, co żywię, podąża za nią i lgnie do niej, zajedno, ziele czy zwierz. Dlatego i imię jej jest Żywią. Prastarzy zwą ją: "Danamebi" i czczą ją wielce. Nawet Brodaci, chociaż we wnętrzu gór, nie wśród pól mieszkają, szanują ją i imionują: "Bloemenmagde". - Danamebi - mruknął Jaskier. - Dana Meabdh, Panna Polna. - Kędy Żywią stąpnie, ziemia kwitnie i rodzi, i bujnie lęgnie się wszelaki stwór, taka jej moc. Ludy wszystkie ofiary jej składają z urodzaju, w nadziei płonnej, że ich, nie cudzą dziedzinę Żywią odwiedzi. Bo mówią też, że kiedyś na koniec osiądzie Żywią wśród tego ludu, który się nad inne wybije, ale są to, ot, babskie baje. Bo prawie mędrcy powiadają, że Żywią ziemię jeno kocha i to, co rośnie na niej i żyje, jednako, bez różnicy, płonka to najmniejsza czy robak najlichszy, a ludy wszelkie dla niej nie więcej znaczą niźli owa najchudsza płonka, bo przecie i tak przeminą kiedyś, a nowe po nich, inne przyjdą plemiona. A Żywią wieczną jest, była i będzie, zawsze, po koniec wieków. - Po koniec wieków! - zaśpiewał trubadur i zabrzęczał na lutni. Torque dołączył się wysokim trelem na swej trzcinowej piszczałce. - Bądź pozdrowiona, Panno Polna! Za urodzaj, za kwiaty w Dol Blathanna, ale i za skórę niżej podpisanego, którą ocaliłaś przed podziurawieniem grotami strzał. Wiecie, coś wam powiem. Przestał grać, objął lutnię jak dziecko i posmutniał. - Chyba nie wspomnę w balladzie o elfach i o trudnościach, z jakimi przyszło im się borykać. Nie zabrakłoby mętów chętnych do ruszenia w góry... Po co przyspieszać... Trubadur zamilkł. - Dokończ - rzekł gorzko Torque. - Chciałeś powiedzieć: przyspieszać to, co nieuchronne. Nieuniknione. - Nie mówmy o tym - przerwał Geralt. - Po co o tym mówić? Słowa nie są potrzebne. Bierzcie przykład z Lilie, - Komunikowała się z elfem telepatycznie - mruknął bard. - Czułem to. Prawda, Geralt? Ty przecież wyczuwasz taką komunikację. Pojąłeś, o czym... Co przekazywała elfowi? - Co nieco. - O czym mówiła? - O nadziei. O tym, że wszystko się odnawia i nie przestanie odnawiać. - Tylko tyle? - Wystarczyło. - Hm... Geralt? Lilie mieszka we wsi, wśród ludzi. Czy sądzisz, że... - ...że wśród nich zostanie? Tu, w Dol Blathanna? Może. Jeżeli... - Jeżeli co? - Jeżeli ludzie okażą się tego godni. Jeżeli kraniec świata pozostanie krańcem świata. Jeżeli będziemy respektować granicę. No, dość tego gadania, chłopcy. Czas spać. - Prawda. Północ blisko, ogień przygasa. Posiedzę jeszcze, zawsze najlepiej układało mi się rymy przy dogasającym ogniu. A potrzebuję dla mojej ballady tytułu. Ładnego tytułu. - Może "Kraniec świata"? - Banalne - parsknął poeta. - Nawet jeśli to faktycznie kraniec, trzeba to miejsce określić inaczej. Metaforycznie. Zakładam, że wiesz, co to metafora, Geralt? Hm... Niech pomyślę... "Tam, gdzie..." Cholera. "Tam, gdzie..." - Dobranoc - powiedział diabeł. ![]() ![]() |