<< Home
1 - 2 - 3 - 4 - 5 - 6

II
Wieża, zbudowana z gładko ociosanych bloków granitu, zwieńczona zębatymi blankami, przedstawiała się imponująco, górując nad potłuczonymi dachówkami domostw i wklęśniętymi strzechami chałup.
- Odnowił, widzę - rzekł Geralt. - Czarami czy zapędził was do roboty?
- Czarami, głównie.
- Jaki on jest, ten wasz Irion?
- Porządny. Ludziom pomaga. Ale odludek, mruk. Z wieży prawie nie wychodzi.
Na drzwiach zdobnych rozetą intarsjowaną jasnym drewnem wisiała ogromna kołatka w kształcie płaskiego, wyłupiastookiego łba ryby trzymającej mosiężne kółko w zębatej paszczęce. Caldemeyn, obeznany widać z działaniem mechanizmu, zbliżył się, odchrząknął i wyrecytował:
- Pozdrawia wójt Caldemeyn ze sprawą do Mistrza Iriona. Z nim pozdrawia wiedźmin Geralt z Rivii, takoż ze sprawą.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, wreszcie rybi łeb poruszył zębatą żuchwą, tchnął obłoczkiem pary.
- Mistrz Irion nie przyjmuje. Odejdźcie, dobrzy ludzie. Caldemeyn podreptał w miejscu, spojrzał na Geralta.
Wiedźmin wzruszył ramionami. Nosikamyk, skupiony i
poważny, dłubał w nosie.
- Mistrz Irion nie przyjmuje - powtórzyła metalicznie kołatka. - Odejdźcie, dobrzy...
- Nie jestem dobrym człowiekiem - przerwał głośno Geralt. - Jestem wiedźminem. To, na ośle, to jest kikimo-ra, którą zabiłem bardzo blisko miasteczka. Obowiązkiem każdego czarodzieja rezydenta jest dbać o bezpieczeństwo w okolicy. Mistrz Irion nie musi zaszczycać mnie rozmową, nie musi mnie przyjmować, jeśli taka jego wola. Ale kikimorę niech sobie obejrzy i wyciągnie wnioski. Nosikamyk, odtrocz kikimorę i zwal ją tutaj, pod same drzwi.
- Geralt - rzekł cicho wójt. - Ty odjedziesz, a ja tu będę musiał...
- Idziemy, Caldemeyn. Nosikamyk, wyjmij palec z nosa i zrób, co kazałem.
- Zaraz - powiedziała kołatka zupełnie innym głosem. - Geralt, to naprawdę ty? Wiedźmin zaklął cicho.
- Tracę cierpliwość. Tak, to naprawdę ja. I co z tego, ze to naprawdę ja?
- Podejdź blisko do drzwi - rzekła kołatka, pykając obłoczkiem pary. - Sam. Wpuszczę cię.
- Co z kikimorą?
- Pal ją licho. Chcę z tobą rozmawiać, Geralt. Tylko z tobą. Wybaczcie, wójcie.
- Co mi tam, Mistrzu Irionie - machnął ręką Caldemeyn. - Bywaj, Geralt. Zobaczymy się później. Nosikamyk! Potwora do gnojówki!
- Wedle rozkazu.
Wiedźmin podszedł do intarsjowanych drzwi, które uchyliły się bardzo niewiele, tyle, by mógł się przecisnąć, po czym natychmiast zatrzasnęły się, pozostawiając go w zupełnym mroku.
- Hej! - zawołał, nie kryjąc złości.
- Już - odpowiedział głos, dziwnie znajomy. Wrażenie było tak niespodziewane, że wiedźmin zatoczył się i wyciągnął rękę, szukając oparcia. Nie znalazł.
Sad kwitł biało i różowo, pachniał deszczem. Niebo przecinał wielobarwny łuk tęczy, spinający korony drzew z dalekim, błękitnym łańcuchem górskim. Domek pośród sadu, maleńki i skromny, tonął w malwach. Geralt spojrzał pod nogi i stwierdził, że stoi po kolana w macierzance.
- No, chodźże, Geralt - odezwał się głos. - Jestem przed domem.
Wszedł w sad pomiędzy drzewa. Dostrzegł po lewej ruch, obejrzał się. Jasnowłosa dziewczyna, zupełnie naga, szła wzdłuż rzędu krzewów, niosąc koszyk pełen jabłek. Wiedźmin solennie sobie obiecał nie dziwić się więcej.
- Nareszcie. Witaj, wiedźminie.
- Stregobor! - zdziwił się Geralt. Wiedźmin spotykał w życiu złodziei wyglądających jak rajcy miejscy, rajców wyglądających jak proszalne dziady, nierządnice wyglądające jak królewny, królewny wyglądające jak cielne krowy i królów wyglądających jak złodzieje. A Stregobor zawsze wyglądał tak, jak wedle wszystkich prawideł i wyobrażeń winien wyglądać czarodziej. Był wysoki, chudy, zgarbiony, miał wielkie, siwe, krzaczaste brwi i długi, zakrzywiony nos. Na dobitkę nosił czarną powłóczystą szatę z nieprawdopodobnie szerokimi rękawami, a w ręku dzierżył długaśny posoch z kryształową gałką. Żaden ze znanych Geraltowi czarodziejów nie wyglądał tak jak Stregobor. Co dziwniejsze, Stregobor faktycznie był czarodziejem.
Siedli na ganku otoczonym malwami w wiklinowych fotelach, przy stoliku z blatem z białego marmuru. Naga blondynka z koszem jabłek zbliżyła się, uśmiechnęła, obróciła i wróciła do sadu, kołysząc biodrami.
- To też iluzja? - spytał Geralt, patrząc na kołysanie.
- Też. Jak wszystko tutaj. Ale to jest, mój kochany, iluzja pierwszej klasy. Kwiaty pachną, jabłka możesz jeść, pszczoła może cię użądlić, a ją - czarodziej wskazał na blondynkę - możesz...
- Może później.
- Słusznie. Co tu robisz, Geralt? Nadal trudnisz się -. zabijaniem za pieniądze przedstawicieli ginących gatunków? Ile dostałeś za kikimorę? Pewnie nic, inaczej nie przyszedłbyś tutaj. I pomyśleć, że są ludzie nie wierzący w przeznaczenie. Chyba że wiedziałeś o mnie. Wiedziałeś?
- Nie wiedziałem. To ostatnie miejsce, w którym mogłem się ciebie spodziewać. O ile mnie pamięć nie myli, dawniej mieszkałeś w Kovirze, w podobnej wieży.
- Wiele się zmieniło od tamtych czasów.
- Chociażby twoje miano. Podobno jesteś teraz Mistrzem Irionem.
- Tak nazywał się twórca tej wieży, zmarło mu się coś ze dwieście lat temu. Uznałem, że należy jakoś go uczcić, zajmując jego siedlisko. Robię tu za rezydenta. Większość mieszkańców utrzymuje się z morza, a jak wiesz, moja specjalność, poza iluzjami, to pogoda. Czasem sztorm uciszę, czasem wywołam, czasem zachodnim wiatrem przygnam bliżej brzegów ławice witlinków i dorszy. Można żyć. To znaczy - dodał ponuro - można było żyć.
- Dlaczego "można było"? Skąd zmiana imienia?
- Przeznaczenie ma wiele twarzy. Moje jest piękne z wierzchu i obrzydliwe wewnątrz. Wyciągnęło ku mnie swoje krwawe szpony...
- Nic się nie zmieniłeś, Stregobor - skrzywił się Geralt. - Bredzisz, robiąc przy tym mądre i znaczące miny. Nie możesz mówić normalnie?
- Mogę - westchnął czarnoksiężnik. - Jeśli cię to ma uszczęśliwić, to mogę. Dotarłem aż tutaj, kryjąc się i uciekając przed potworną istotą, która chce mnie zamordować. Ucieczka nie zdała się na nic, odnalazła mnie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa spróbuje mnie zabić jutro, najdalej pojutrze.
- Aha - rzekł beznamiętnie wiedźmin. - Teraz rozumiem.
- Jak mi się zdaje, grożąca mi śmierć nie robi na tobie większego wrażenia?
- Stregobor - powiedział Geralt. - Taki jest świat. Wiele się widzi podróżując. Dwóch chłopów zabija się o miedzę pośrodku pola, które jutro stratują konie drużyn dwóch komesów chcących się nawzajem wymordować. Wzdłuż dróg na drzewach dyndają wisielcy, w lasach zbójcy podrzynają gardła kupcom. W miastach co krok potykasz się o trupy w rynsztokach. W pałacach dźgają się sztyletami, a na ucztach co i rusz ktoś wali się pod stół, siny od trucizny. Przyzwyczaiłem się. Dlaczego więc ma robić na mnie wrażenie grożąca śmierć, i to w dodatku grożąca tobie?
- W dodatku grożąca mnie - powtórzył z przekąsem Stregobor. - A ja miałem cię za przyjaciela. Liczyłem na twoją pomoc.
- Nasze ostatnie spotkanie - rzekł Geralt - miało miejsce na dworze króla Idiego w Kovirze. Przyszedłem po zapłatę za zabicie amfisbeny, która terroryzowała okolicę. Wówczas ty i twój konfrater Zavist na wyprzódki nazywaliście mnie szarlatanem, bezmyślną maszyną do mordowania i, jeżeli dobrze pamiętam, ścierwojadem. W rezultacie Idi nie dość, że nie zapłacił mi ani szeląga, to jeszcze dał dwanaście godzin na opuszczenie Koviru, a że miał popsutą klepsydrę, ledwo zdążyłem. A teraz, powiadasz, liczysz na moją pomoc. Powiadasz, ściga cię potwór. Czego się boisz, Stregobor? Jeśli cię dopadnie, powiedz mu, że ty lubisz potwory, chronisz je i dbasz, by żaden wiedźmin ścierwojad nie zakłócał im spokoju. Zaiste, jeśli potwór cię wypatroszy i pożre, okaże się strasznym niewdzięcznikiem.
Czarodziej milczał odwróciwszy głowę. Geralt zaśmiał się.
- Nie nadymaj się jak żaba, magiku. Mów, co ci grozi. Zobaczymy, co się da zrobić.
- Słyszałeś o Przekleństwie Czarnego Słońca?
- A jakże, słyszałem. Tyle że pod nazwą Mania Obłąkanego Eltibalda. Tak wszakże nazywał się mag, który rozpętał hecę, w wyniku której zamordowano lub uwięziono w wieżach kilkadziesiąt dziewcząt z wielkich rodów, nawet królewskich. Miały być jakoby opętane przez demony, przeklęte, skażone przez Czarne Słońce, bo tak w waszym nadętym żargonie nazwaliście najzwyklejsze w świecie zaćmienie.
- Eltłbald, który wcale nie był obłąkany, odcyfrował napisy na menhirach Dauków, na płytach nagrobnych w nekropoliach Wożgorów, zbadał legendy i podania boboła-ków. Wszystkie mówiły o zaćmieniu w sposób pozostawiający mało wątpliwości. Czarne Słońce miało zwiastować rychły powrót Lilit, czczonej wciąż na Wschodzie pod imieniem Niya, i zagładę rasy ludzkiej. Drogę dla Lilit miało utorować "sześćdziesiąt niewiast w koronach złotych, które krwią wypełnią doliny rzek".
- Brednia - powiedział wiedźmin. - A w dodatku nie do rymu. Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu. Wiadomo powszechnie, o co wówczas szło Eltibaldowi i Radzie Czarodziejów. Wykorzystaliście majaczenia szaleńca, aby umocnić waszą władzę. By rozbić sojusze, popsuć koligacje, zamieszać w dynastiach, słowem, mocniej potargać za sznurki umocowane do kukiełek w koronach. A ty mi tu prawisz o przepowiedniach, których powstydziłby się dziad na jarmarku.
- Można mieć zastrzeżenia do teorii Eltibalda, do interpretacji przepowiedni. Ale nie sposób podważyć faktu wystąpienia potwornej mutacji wśród dziewcząt urodzonych krótko po zaćmieniu.
- Cóż sprawia, że nie można tego podważyć? Słyszałem coś zupełnie przeciwnego.
- Byłem przy sekcji jednej z nich - powiedział czarodziej. - Geralt, to, co znaleźliśmy wewnątrz czaszki i rdzenia, nie dawało się jednoznacznie określić. Jakaś czerwona gąbka. Wewnętrzne organy przemieszane, niektórych w ogóle brak. Wszystko pokryte ruchliwymi rzęskami, sinoróżowymi strzępkami. Serce o sześciu komorach. Dwie praktycznie w atrofii, ale jednak. Co ty na to?
- Widziałem ludzi mających zamiast rąk orle szpony, ludzi z wilczymi kłami. Ludzi o dodatkowych stawach, dodatkowych organach i dodatkowych zmysłach. Wszystko to były efekty waszego babrania się w magii.
- Widziałeś różne mutacje, powiadasz - uniósł głowę czarnoksiężnik. - A ile z nich zatłukłeś za pieniądze, zgodnie ze swoim wiedźmińskim powołaniem? Co? Bo można mieć wilcze kły i poprzestawać na szczerzeniu ich do dziewek w oberży, a można mieć jednocześnie wilczą naturę i atakować dzieci. A tak właśnie było w przypadku dziewczynek urodzonych po zaćmieniu, u których stwierdzono wręcz niepoczytalną skłonność do okrucieństwa, agresji, gwałtownych wybuchów gniewu, a także wybujały temperament.
- U każdej baby można stwierdzić coś takiego - zadrwił Geralt. - Co ty mi tu pleciesz? Pytasz, ile mutantów zabiłem, dlaczego nie ciekawi cię, ile z nich odczarowałem, wyzwoliłem od klątwy? Ja, pogardzany przez was wiedźmin. A co uczyniliście wy, potężni czarnoksiężnicy?
- Zastosowano wyższą magię. Naszą, jak również kapłańską, w różnych świątyniach. Wszystkie próby zakończyły się śmiercią dziewczynek.
- To świadczy źle o was, nie o dziewczynkach. A więc mamy już pierwsze trupy. Rozumiem, że tylko te sekcjonowano?
- Nie tylko. Nie patrz tak na mnie, wiesz dobrze, że były i dalsze trupy. Początkowo postanowiono eliminować wszystkie. Usunęliśmy kilka... naście. Wszystkie sekcjonowano. Jedną wiwisekcjonowano.
- I wy, sukinsyny, ośmielacie się krytykować wiedźminów? Ech, Stregobor, przyjdzie dzień, kiedy ludzie zmądrzeją i dobiorą się wam do skóry.
- Nie sądzę, żeby prędko przyszedł taki dzień - rzekł cierpko czarodziej. - Nie zapominaj, że działaliśmy właśnie w obronie ludzi. Mutantki utopiłyby we krwi całe krainy.
- Tak twierdzicie wy, magicy, zadarłszy nosy do góry, ponad wasz nimb nieomylności. Jeśli już o tym mowa, nie będziesz chyba twierdził, że w waszym polowaniu na rzekome mutantki nie pomyliliście się ani razu?
- Niech ci będzie - rzekł Stregobor po dłuższej chwili milczenia. - Będę szczery, chociaż nie powinienem, we własnym interesie. Pomyliliśmy się, i to więcej niż jeden raz. Ich selekcja była nader trudna. Dlatego też zaprzestaliśmy je... usuwać, zaczęliśmy izolować.
- Wasze słynne wieże - parsknął wiedźmin.
- Nasze wieże. To był jednak kolejny błąd. Nie docenialiśmy ich i sporo nam uciekło. Wśród królewiczów, zwłaszcza tych młodszych, co to niewiele mieli do roboty, a jeszcze mniej do stracenia, zapanowała jakaś obłąkańcza moda na uwalnianie więzionych ślicznotek. Większość, na szczęście, poskręcała karki.
- O ile wiem, uwięzione w wieżach szybko marły. Mówiono, że bez waszej pomocy się nie obeszło.
- Kłamstwo. Rzeczywiście jednak szybko popadały w apatię, odmawiały jedzenia... Co ciekawe, krótko przed śmiercią zdradzały dar jasnowidzenia. Kolejny dowód mutacji.
- Co dowód, to mniej przekonywający. Nie masz ich więcej?
- Mam. Silvena, pani na Naroku, do której nigdy nie udało się nam nawet zbliżyć, bo przejęła władzę bardzo szybko. Teraz dzieją się w tym kraju okropne rzeczy. Fial-ka, córka Eyermira, uciekła z wieży za pomocą sznura uplecionego z warkoczy i obecnie terroryzuje Północny Velhad. Bernikę z Talgaru uwolnił idiota królewicz. Teraz oślepiony siedzi w lochu, a najczęściej zauważalnym elementem krajobrazu w Talgarze jest szubienica. Są i inne przykłady.
- Pewno że są - rzekł wiedźmin. - W Jamurlaku, na przykład, panuje staruszek Abrad, ma skrofuły, nie ma ani jednego zęba, urodził się chyba ze sto lat przed tym zaćmieniem, a nie uśnie, jeśli kogoś nie zakatują w jego przytomności. Wyrżnął wszystkich krewnych i wyludnił połowę kraju w niepoczytalnych, jak to określiłeś, napadach gniewu. Są i ślady wybujałego temperamentu, podobno w młodości przezywano go nawet Abrad Zadrzykiecka. Ech, Stregobor, byłoby pięknie, gdyby okrucieństwa władców można było wytłumaczyć mutacją lub klątwą.
- Posłuchaj, Geralt...
- Ani myślę. Nie przekonasz mnie do swoich racji, ani tym bardziej do tego, że Eltibald nie był zbrodniczym wariatem. Wróćmy do potwora, który jakoby ci zagraża. Po wstępie, jaki zrobiłeś, bądź świadom, że historia mi się nie podoba. Ale wysłucham cię do końca.
- Nie przeszkadzając złośliwymi uwagami?
- Tego nie mogę obiecać.
- Cóż - Stregobor wsunął dłonie w rękawy szaty - tym dłużej to będzie trwało. A zatem, historia zaczęła się w Creyden, małym księstewku na północy. Żoną Fredefal-ka, księcia Creyden, była Aridea, mądra, wykształcona kobieta. Miała w rodzie wielu wybitnych adeptów kunsztu czarnoksięskiego i zapewne w drodze dziedzictwa przejęła dość rzadki i potężny artefakt, Zwierciadło Nehaleni. Jak wiesz, Zwierciadła Nehaleni służyły głównie prorokom i wyroczniom, bo bezbłędnie, choć zawile, przepowiadają przyszłość. Aridea dość często zwracała się do Zwierciadła...
- Ze zwyczajowym pytaniem, jak sądzę - przerwał Geralt. - "Kto jest najpiękniejszy na świecie?" Jak wiem, wszystkie Zwierciadła Nehaleni dzielą się na uprzejme i na rozbite.
- Mylisz się. Arideę bardziej interesowały losy kraju. A na jej pytania Zwierciadło przepowiedziało paskudną śmierć jej samej i całego mnóstwa ludzi z ręki bądź z winy córki Fredefalka z pierwszego małżeństwa. Aridea postarała się, aby wiadomość o tym dotarła do Rady, a Rada wysłała do Creyden mnie. Nie muszę dodawać, że pierworodna Fredefalka urodziła się krótko po zaćmieniu. Obserwowałem małą dyskretnie krótki czas. W tym to czasie zdążyła zamęczyć kanarka i dwa szczeniaki, a także trzonkiem grzebienia wyłupiła oko służebnicy. Przeprowadziłem kilka testów za pomocą zaklęć, większość potwierdziła, że mała była mutantem. Poszedłem z tym do Aridei, bo Fredefalk świata poza córką nie widział. Aridea, jak mówiłem, była niegłupią kobietą...
- Jasne - przerwał znowu Geralt - i zapewne nie przepadała za pasierbicą. Wolała, by tron dziedziczyły jej własne dzieci. Dalszego ciągu się domyślam. Że też nie znalazł się tam wówczas ktoś, kto ukręciłby jej szyję. I tobie przy okazji też.
Stregobor westchnął, uniósł oczy ku niebu, na którym tęcza wciąż mieniła się wielobarwnie i malowniczo.
- Ja byłeiri za tym, by ją tylko izolować, ale księżna zadecydowała inaczej. Posłała małą do lasu z wynajętym zbirem, łowczym. Znaleźliśmy go później w zaroślach. Nie miał na sobie spodni, nietrudno było więc odtworzyć przebieg wypadków. Wbiła mu szpilkę od broszki w mózg, przez ucho, zapewne wtedy, gdy uwagę miał zaprzątniętą zupełnie czymś innym.
- Jeżeli sądzisz, że mi go żal - mruknął Geralt - to jesteś w błędzie.
- Urządziliśmy obławę - ciągnął Stregobor - ale po małej ślad zaginął. Ja zaś musiałem w pośpiechu opuścić Creyden, bo Fredefalk zaczął coś podejrzewać. Dopiero po czterech latach otrzymałem wieści od Aridei. Wytropiła małą, żyła w Mahakamie z siedmioma gnomami, których przekonała, że bardziej opłaca się łupić kupców na drogach niż zapylać sobie płuca w kopalni. Powszechnie nazywano ją Dzierzbą, bo pojmanych żywcem lubiła nabijać na zaostrzone kołki. Aridea kilkakrotnie wynajmowała morderców, ale żaden nie wrócił. Potem zaś trudno było znaleźć chętnych, mała była już dość sławna. Mieczem nauczyła się robić tak, że mało który mężczyzna mógł stawić jej czoło. Wezwany, przybyłem potajemnie do Creyden, po to tylko, by się dowiedzieć, że ktoś otruł Arideę. Powszechnie uważano, że to sam Fredefalk, który upatrzył sobie młodszy i jędrniejszy mezalians, ale ja sądzę, że to Renfri.
- Renfri?
- Tak się nazywała. Mówiłem, otruła Arideę. Książę Fredefalk krótko po tym zginął w dziwnym wypadku na łowach, a najstarszy syn Aridei przepadł bez wieści. To też musiała być robota małej. Mówię: "małej", a miała już wtedy siedemnaście lat. I była nieźle wyrośnięta.
- W tym czasie - podjął czarodziej po chwili przerwy -ona i jej gnomy były już postrachem całego Mahakamu. Tyle że pewnego dnia o coś tam się pokłócili, nie wiem, o podział łupów czy kolejność nocy w tygodniu, dość, że porznęli się nożami. Siódemka gnomów nie przeżyła nożowej rozprawy. Przeżyła tylko Dzierzba. Ona jedna. Ale wówczas ja już byłem w okolicy. Spotkaliśmy się oko w oko: w mig poznała mnie i zorientowała się co do roli, jaką odegrałem wtedy w Creyden. Mówię ci, Geralt, ledwo zdążyłem wypowiedzieć zaklęcie, a ręce trzęsły mi się jak nie wiem, gdy ta dzika kocica leciała na mnie z mieczem. Zapakowałem ją w zgrabną bryłę kryształu górskiego, sześć łokci na dziewięć. Gdy zapadła w letarg, wrzuciłem bryłę do gnomowej kopalni i zawaliłem szyb.
- Partacka robota - skomentował Geralt. - To było do odczarowania. Nie mogłeś jej spalić na żużel? Przecież znacie tyle sympatycznych zaklęć.
- Nie ja. Nie moja specjalność. Ale masz rację, spartaczyłem. Odnalazł ją jakiś idiota królewicz, wydał mnóstwo pieniędzy na kontrzaklęcie, odczarował i tryumfalnie zawiózł do domu, do jakiegoś zapadłego królestwa na wschodzie. Jego ojciec, stary rozbójnik, okazał więcej rozsądku. Spuścił synowi lanie, a Dzierzbę postanowił wypytać o skarby, jakie zagrabiła wraz z gnomami i przemyślnie ukryła. Jego błąd polegał na tym, że kiedy nagą rozciągnięto na katowskiej ławie, asystował mu starszy syn. Jakoś tak wyszło, że nazajutrz tenże najstarszy syn, już sierota i pozbawiony rodzeństwa, panował w owym królestwie, a Dzierzba objęła urząd pierwszej faworyty.
- Znaczy się, jest niebrzydka.
- Kwestia gustu. Faworytą długo nie była, do pierwszego przewrotu pałacowego, szumnie mówiąc, bo tamtejszy pałac bardziej przypominał oborę. Wnet okazało się, że nie zapomniała o mnie. W Kovirze dokonała na mnie trzech skrytobójczych zamachów. Postanowiłem nie ryzykować i przeczekać w Pontarze. Znalazła mnie znowu. Tym razem uciekłem do Angrenu, ale i tam mnie odnalazła. Nie wiem, jak to robi, ślady zacieram dobrze. To musi być cecha jej mutacji.
- Co cię powstrzymało przed ponownym zaklęciem jej w kryształ? Wyrzuty sumienia?
- Nie. Nie miałem takowych. Okazało się jednak, że uodporniła się na magię.
- To nie jest możliwe.
- Jest. Wystarczy mieć odpowiedni artefakt albo aurę. Względnie znowu to może być związane z jej mutacją, która postępuje. Uciekłem z Angrenu i ukryłem się tutaj, na Łukomorzu, w Blayiken. Miałem spokój przez rok, ale znowu mnie wytropiła.
- Skąd wiesz? Jest już w miasteczku?
- Tak. Widziałem ją w krysztale - czarodziej uniósł różdżkę. - Nie jest sama, prowadzi bandę, to znak, że szykuje coś poważnego. Geralt, ja nie mam już dokąd uciekać, nie znam miejsca, gdzie mógłbym się ukryć. Tak. To, że ty przybyłeś tutaj właśnie w tym momencie, nie może być przypadkiem. To przeznaczenie.
Wiedźmin uniósł brwi.
- Co masz na myśli?
- To chyba oczywiste. Zabijesz ją.
- Nie jestem najemnym zbirem, Stregobor.
- Zbirem nie jesteś, zgoda.
- Za pieniądze zabijam potwory. Bestie zagrażające ludziom. Straszydła wywoływane czarami i zaklęciami takich jak ty. Nie ludzi.
- Ona nie jest człowiekiem. Jest właśnie potworem, mutantem, urzeklętym odmieńcem. Przywnozłeś tu kikimorę. Dzierzba jest gorsza od kikimory. Kikimora zabija z głodu, a Dzierzba dla przyjemności. Zabij ją, a ja zapłacę ci każdą sumę, jakiej zażądasz. W granicach rozsądku,
rozumie się.
- Już ci mówiłem, historię o mutacji i przekleństwie
Lilit uważam za brednie. Dziewczyna ma powody do porachunków z tobą, ja się do tego mieszał nie będę. Zwróć się do wójta, do straży miejskiej. Jesteś miejscowym czarodziejem, chroni cię miejscowe prawo.
- Napluć mi na prawo, na wójta i na jego pomoc! - wybuchnął Stregobor. - Nie potrzebuję obrony, chcę, byś ją zabił! Do tej wieży nie wejdzie nikt, jestem tu zupełnie bezpieczny. Ale co mi z tego, nie mam zamiaru siedzieć tu do końca swoich dni. Dzierzba nie zrezygnuje, póki żyje, wiem to. Mam siedzieć w tej wieży i czekać na śmierć?
- One siedziały. Wiesz co, magiku? Trzeba było zostawić polowanie na dziewczęta innym, potężniejszym czarodziejom, trzeba było przewidzieć konsekwencje.
- Proszę cię, Geralt.
- Nie, Stregobor.
Czarnoksiężnik milczał. Nieprawdziwe słońce na nieprawdziwym niebie nie przesunęło się w kierunku zenitu, ale wiedźmin wiedział, że w Blaviken już zmierzcha. Poczuł głód.
- Geralt - powiedział Stregobor - kiedy słuchaliśmy
Eltibalda, wielu z nas miało wątpliwości. Ale postanowiliśmy wybrać mniejsze zło. Teraz ja ciebie proszę o podobny wybór.
- Zło to zło, Stregoborze - rzekł poważnie wiedźmin wstając. - Mniejsze, większe, średnie, wszystko jedno, proporcje są umowne a granice zatarte. Nie jestem świątobliwym pustelnikiem, nie samo dobro czyniłem w życiu. Ale jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale. Czas na mnie. Zobaczymy się jutro.
- Może - powiedział czarodziej. - Jeżeli zdążysz.