<< Home
1 - 2 - 3 - 4 - 5 - 6 - 7 - 8 - 9

III
- Gdzie... jestem?
- Leżcie, panie, nie ruszajcie się, bo się wszystko tam znowu podrze i popęka. Do kości udo wam pogryzły te paskudy, moc krwi z was uszła... Nie poznajecie mnie? Jam Yurga! To mnieście na moście zratowali, pomnicie?
- Aha...
- Spragnieniście?
- Jak diabli...
- Pijcie, panie, pijcie. Gorączka was trawi.
- Yurga... Gdzie jesteśmy?
- Wozem jedziemy. Nie mówcie nic, panie, nie ruszajcie się. Mus nam z lasów wychynąć ku ludzkim sadybom. Trza nam znaleźć kogoś, kto się na leczeniu rozumie. Tego, cośmy wam na nodze zamotali, może mało być. Krew nic tylko ciecze...
- Yurga...
- Tak, panie?
- W moim kuferku... Flakon... Z zielonym lakiem. Zedrzyj pieczęć i daj mi... W jakiejś czarce. Czarkę umyj dobrze, flakonów nie daj nikomu tknąć... Jeśli wam życie miłe... Prędko, Yurga. Psiakrew, jak ten wóz trzęsie... Flakon, Yurga...
- Już... Pijcie.
- Dzięki... Teraz uważaj. Zaraz będę spał. Będę się rzucał i bredził, potem leżał jak nieżywy. To nic, nie bój się...
- Leżcie, panie, bo rana się otworzy i ujdzie z was krew.
Opadł na skóry, zatoczył głową, czuł, jak kupiec okrywa go kożuchem i derką śmierdzącą końskim potem. Wóz trząsł, każdy wstrząs wściekłym bólem odzywał się w udzie i biodrze. Geralt zacisnął zęby. Nad sobą widział miliardy gwiazd. Tak blisko, że wydaje się, że wystarczy wyciągnąć rękę. Tuż nad głową, tuż nad wierzchołkami drzew.

Idąc, wybierał drogę tak, by trzymać się z dala od światła, od blasku ognisk, by zawsze znajdować się w strefie rozfalowanych cieni. Nie było to łatwe - stosy jodłowych pni płonęły wszędzie dookoła, biły w niebo czerwoną poświatą przetykaną błyskami iskier, znaczyły ciemność jaśniejszymi proporcami dymu, trzaskały, wybuchały blaskiem spomiędzy tańczących wokół sylwetek.
Geralt zatrzymał się, by przepuścić toczący się w jego stronę rozszalały, blokujący drogę korowód, rozkrzyczany i dziki. Ktoś szarpnął go za ramię, usiłując wepchnąć w dłonie drewnianą, ociekającą pianą stągiewkę. Odmówił, lekko, ale zdecydowanie odsunął od siebie zataczającego się mężczyznę bryzgającego naokoło piwem z dzierżonego pod pachą antałka. Nie chciał pić.
Nie w taką noc jak ta.
Nie opodal na rusztowaniu z brzozowych pni, górującym nad ogromnym ogniskiem, jasnowłosy Majowy Król w wianku i zgrzebnych portkach całował rudą Królową Maja, obmacując jej piersi przez cienkie, przepocone giezło. Monarcha był bardziej niż lekko pijany, chwiał się, utrzymywał równowagę obejmując plecy Królowej, przyciskając do nich pięść zaciśniętą na kuflu piwa. Królowa, również niezbyt trzeźwa, w wianku zsuniętym na oczy, obejmowała Króla za szyję i przebierała nogami. Tłum tańczył pod rusztowaniem, śpiewał, wrzeszczał, potrząsał żerdziami omotanymi girlandami zieleni i kwiecia.
- Belleteyn! - krzyknęła prosto w ucho Geralta młoda, niewysoka dziewczyna. Ciągnąc go za rękaw, zmusiła do obrócenia się wśród otaczającego ich korowodu. Zapląsała obok, furkocąc spódnicą i powiewając włosami pełnymi kwiatów. Pozwolił, by zakręciła nim w tańcu, zawirował, zwinnie schodząc z drogi innym parom.
- Belleteyn! Noc Majowa!
Obok nich szarpanina, pisk, nerwowy śmiech kolejnej dziewczyny pozorującej walkę i opór, niesionej przez chłopaka w ciemność, poza krąg światła. Korowód, pohukując, zwinął się wężem pomiędzy płonące stosy. Ktoś potknął się, upadł, rozrywając łańcuch rąk, rozszarpując orszak na mniejsze grupki.
Dziewczyna, patrząc na Geralta spod dekorujących jej czoło liści, zbliżyła się, przywarła do niego gwałtownie, opasując ramionami, dysząc. Chwycił ją brutalniej niż zamierzał, na dłoniach przyciśniętych do jej pleców czuł gorącą wilgoć jej ciała wyczuwalną przez cienki len. Uniosła głowę. Oczy miała zamknięte, zęby błyskały spod uniesionej, skrzywionej górnej wargi. Pachniała potem i tatarakiem, dymem i pożądaniem.
Czemu nie, pomyślał, mnąc dłonią jej sukienkę i plecy, ciesząc się mokrym, parującym ciepłem na palcach. Dziewczyna nie była w jego typie - była zbyt mała, zbyt pulchna - czuł pod dłonią miejsce, gdzie przyciasny stan sukienki wrzynał się w ciało, dzielił plecy na dwie wyraźnie wyczuwalne krągłości, w miejscu, gdzie nie powinno się ich wyczuwać. Dlaczego nie, pomyślał, przecież w taką noc... To nie ma znaczenia.
Belleteyn... Ognie aż po horyzont. Belleteyn, Noc Majowa.
Najbliższy stos z trzaskiem pożarł rzucone mu suche, rozczapierzone chojaki, trysnął złotą jasnością, światłem zalewającym wszystko. Dziewczyna otworzyła oczy, patrząc w górę, na jego twarz. Usłyszał, jak głośno wciąga powietrze, poczuł, jak się wypręża, jak gwałtownie wpiera dłonie w jego pierś. Puścił ją natychmiast. Zawahała się. Odchylając tułów na długość lekko wyprostowanych ramion nie odrywała bioder od jego uda. Opuściła głowę, potem cofnęła dłonie, odsunęła się, patrząc w bok.
Stali chwilę nieruchomo, dopóki zawracający korowód nie wpadł na nich znowu, nie zachwiał, nie roztrącił. Dziewczyna szybko odwróciła się, uciekła, niezgrabnie usiłując dołączyć do tańczących. Obejrzała się. Tylko raz.
Belleteyn...
Co ja tu robię?
W mroku zalśniła gwiazda, zaskrzyła się, przykuła wzrok. Medalion na szyi wiedźmina drgnął. Geralt odruchowo rozszerzył źrenice, bez wysiłku przebił wzrokiem ciemność.
Kobieta nie była wieśniaczką. Wieśniaczki nie nosiły czarnych, aksamitnych płaszczy. Wieśniaczki, niesione lub ciągnięte przez mężczyzn w zarośla, krzyczały, chichotały, trzepotały i prężyły się jak pstrągi wytargiwane z wody. Żadna z nich nie sprawiała wrażenia, że to ona prowadzi w mrok wysokiego, jasnowłosego chłopaka w rozchełstanej koszuli.
Wieśniaczki nigdy nie nosiły na szyjach aksamitek i wysadzanych diamentami gwiazd z obsydianu.
- Yennefer.
Rozszerzone nagle, fiołkowe oczy płonące w bladej, trójkątnej twarzy.
- Geralt...
Puściła dłoń jasnowłosego cherubina o piersi połyskującej od potu jak miedziana blacha. Chłopak zachwiał się, zatoczył, upadł na kolana, wodził głową, rozglądał się, mrugał. Wstał powoli, powiódł po nich nie rozumiejącym, zakłopotanym spojrzeniem, po czym chwiejnym krokiem odszedł w stronę ognisk. Czarodziejka nawet nie spojrzała za nim. Patrzyła bacznie na wiedźmina, a jej ręka zacisnęła się mocno na brzegu płaszcza.
- Miło cię znowu widzieć - powiedział swobodnie. Natychmiast wyczuł, jak spada napięcie stężałe między nimi.
- I owszem - uśmiechnęła się. Zdawało mu się, ze było w tym uśmiechu coś wymuszonego, ale nie był pewien. - Całkiem miła niespodzianka, nie zaprzeczam. Co tu robisz, Geralt? Ach... Przepraszam, wybacz niezręczność. Oczywiście, robisz tu to samo, co ja. Przecież to Belleteyn. Tyle ze mnie złapałeś, że tak powiem, na gorącym uczynku.
- Przeszkodziłem ci.
- Przeżyję - zaśmiała się. - Noc trwa. Zechcę, zauroczę drugiego.
- Szkoda, ze ja tak nie potrafię - powiedział, z wielkim trudem udając obojętność. - Właśnie jedna zobaczyła w świetle moje oczy i uciekła.
- Nad ranem - powiedziała, uśmiechając się coraz bardziej sztucznie - gdy się porządnie rozszaleją, nie będą zwracać uwagi. Jeszcze sobie jakąś znajdziesz, zobaczysz...
- Yen... - dalsze słowa uwięzły mu w gardle. Patrzyli na siebie, długo, bardzo długo, a czerwony odblask ognia igrał na ich twarzach. Yennefer westchnęła nagle, zakrywając oczy rzęsami.
- Geralt, nie. Nie zaczynajmy...
- To Belleteyn - przerwał. - Zapomniałaś? Zbliżyła się powoli, położyła mu dłonie na ramionach, powoli i ostrożnie przytuliła się do niego, dotknęła czołem piersi. Głaskał jej kruczoczarne włosy rozsypane lokami krętymi jak węże.
- Wierz mi - szepnęła, unosząc głowę. - Nie zastanawiałabym się ani chwili, gdyby w grę wchodziło tylko...
Ale to nie ma sensu. Wszystko zacznie się na nowo i skończy tak, jak poprzednio. To nie ma sensu, żebyśmy...
- Czy wszystko musi mieć sens? To Belleteyn.
- Belleteyn - odwróciła głowę. - I co z tego? Przyciągnęło nas coś do tych ognisk, do tych rozbawionych ludzi. Mieliśmy zamiar tańczyć, szaleć, zamroczyć się z lekka i skorzystać z panującej tu dorocznej swobody obyczajów, nieodłącznie związanej ze świętem powtarzającego się cyklu natury. I proszę, wpadamy prosto na siebie po... Ile to minęło od... Rok?
- Rok, dwa miesiące i osiemnaście dni.
- Wzruszasz mnie. Celowo?
- Celowo. Yen...
- Geralt - przerwała mu, odsuwając się nagle, podrzucając głowę. - Postawmy sprawę jasno. Nie chcę.
Kiwnął głową na znak, że sprawa postawiona jest dostatecznie jasno.
Yennefer odrzuciła płaszcz na ramię. Pod płaszczem miała bardzo cienką, białą koszulę i czarną spódnicę ściągniętą paskiem ze srebrnych ogniwek.
- Nie chcę - powtórzyła - znowu zaczynać. A myśl o zrobieniu z tobą tego... co miałam zamiar zrobić z tamtym blondaskiem... Według takich samych reguł... Ta myśl, Geralt, wydaje mi się jakaś nieładna. Uwłaczająca tobie i mnie. Rozumiesz?
Ponownie kiwnął głową. Popatrzyła na niego spod opuszczonych rzęs.
- Nie odchodzisz?
- Nie.
Milczała chwilę, niespokojnie poruszyła ramionami.
- Jesteś zły?
- Nie.
- No, to chodź, usiądźmy gdzieś, dalej od tego zgiełku, porozmawiajmy chwilę. Bo, widzisz, cieszę się z tego spotkania. Naprawdę. Posiedźmy chwilę razem. Dobrze?
- Dobrze, Yen.
Odeszli w mrok, dalej na wrzosowisko, ku czarnej ścianie lasu, omijając posplatane w uściskach pary. By znaleźć miejsce tylko dla siebie, musieli odejść daleko. Suchy pagórek zaznaczony krzakiem jałowca, smukłym jak cyprys.
Czarodziejka rozpięła broszę płaszcza, strzepnęła nim, rozesłała na ziemi. Usiadł obok niej. Bardzo chciał ją objąć, ale przez przekorę nie zrobił tego. Yennefer poprawiła głęboko rozpiętą koszulę, popatrzyła na niego przenikliwie, westchnęła i objęła go. Mógł się spodziewać. Aby czytać myśli, musiała się wysilać, ale intencje wyczuwała odruchowo.
Milczeli.
- Ech, cholera - powiedziała nagle, odsuwając się. Uniosła rękę, wykrzyczała zaklęcie. Nad ich głowami wyfrunęły czerwone i zielone kule, rozrywając się wysoko w powietrzu, tworząc kolorowe, pierzaste kwiaty. Od strony ognisk przypłynęły śmiechy i radosne okrzyki.
- Belleteyn - powiedziała gorzko. - Noc Majowa... Cykl się powtarza. Niech się bawią... jeżeli mogą.
W okolicy byli jeszcze inni czarodzieje. Z oddali strzeliły w niebo trzy pomarańczowe błyskawice, a z drugiej strony, spod lasu, eksplodował istny gejzer tęczowych, wirujących meteorów. Ludzie przy ogniskach ochnęli głośno z podziwu, zakrzyczeli. Geralt, spięty, gładził loki Yennefer, wdychał zapach bzu i agrestu, jaki wydzielały. Jeśli zbyt mocno będę jej pragnął, pomyślał, wyczuje to i zrazi się. Nastroszy się, zjeży i odepchnie mnie. Zapytam spokojnie, co u niej słychać...
- Nic u mnie nie słychać - powiedziała, a w jej głosie coś zadrżało. - Nic, o czym warto by opowiadać.
- Nie rób mi tego, Yen. Nie czytaj mnie. To mnie peszy.
- Wybacz. To odruch. A u ciebie, Geralt, co nowego?
- Nic. Nic, o czym warto by opowiadać. Milczeli.
- Belleteyn! - warknęła nagle, poczuł, jak tężeje i pręży się jej ramię, przyciśnięte do jego piersi. - Bawią się. Świętują odwieczny cykl odradzającej się natury. A my? Co my tu robimy? My, relikty, skazane na wymarcie, na zagładę i niepamięć? Natura się odradza, cykl się powtarza. Ale nie my, Geralt. My nie możemy się powtarzać. Pozbawiono nas tej możliwości. Dano nam zdolność robienia z naturą rzeczy niezwykłych, niekiedy wręcz sprzecznych z nią. A jednocześnie zabrano nam to, co w naturze jest najprostsze i najnaturalniejsze. Cóż z tego, ze żyjemy dłużej niż oni? Po naszej zimie nie będzie wiosny, nie odrodzimy się, to, co się kończy, skończy się wraz z nami. Ale i ciebie, i mnie ciągnie do tych ognisk, chociaż nasza obecność tutaj to złośliwa i bluźniercza drwina z tego święta.
Milczał. Nie lubił, gdy popadała w taki nastrój, którego źródło znał aż za dobrze. Znowu, pomyślał, znowu zaczyna ją to dręczyć. Był czas, gdy wydawało się, ze zapomniała, ze pogodziła się jak inne. Objął ją, przytulił, kołysał leciutko jak dziecko. Pozwoliła. Nie zdziwił się Wiedział, że tego potrzebuje.
- Wiesz, Geralt - powiedziała nagle, już spokojna. - Najbardziej brakowało mi twojego milczenia.
Dotknął ustami jej włosów, ucha. Pragnę cię, Yen, pomyślał, pragnę cię, przecież wiesz. Przecież wiesz o tym, Yen.
- Wiem - szepnęła.
- Yen... Westchnęła znowu.
- Tylko dziś - powiedziała, patrząc na niego szeroko rozwartymi oczami. - Tylko ta noc, która zaraz przeminie. Niech to będzie nasze Belleteyn. Rano się rozstaniemy. Proszę, nie licz na więcej, nie mogę, nie mogłabym... Wybacz. Jeśli cię uraziłam, pocałuj mnie i odejdź.
- Jeśli cię pocałuję, nie odejdę.
- Liczyłam na to.
Przechyliła głowę. Dotknął ustami jej rozchylonych warg. Ostrożnie. Najpierw górnej, potem dolnej. Wplątał palce w kręte loki, dotknął jej ucha, jej brylantowego kolczyka, jej szyi. Yennefer, oddając pocałunek, przywarła do niego, a jej zręczne palce szybko i pewnie radziły sobie ze sprzączkami jego kurtki. Opadła na wznak na płaszcz rozpostarty na miękkim mchu. Przycisnął usta do jej piersi, poczuł, jak sutka twardnieje i zaznacza się pod cieniutką tkaniną koszuli. Oddychała niespokojnie.
- Yen...
- Nic nie mów... Proszę...
Dotyk jej nagiej, gładkiej, chłodnej skóry elektryzujący palce i wnętrze dłoni. Dreszcz wzdłuż pleców ukłutych jej paznokciami. Od strony ognisk krzyk, śpiew, gwizd, daleka, odległa kurzawa iskier w purpurowym dymie. Pieszczota i dotknięcie. Jej. Jego. Dreszcz. I niecierpliwość. Posuwiste dotknięcie jej smukłych ud, obejmujących biodra, zwierających się jak klamra.
Belleteyn!
Oddech, poszarpany na westchnienia. Błyski pod powiekami, zapach bzu i agrestu. Majowa Królowa i Majowy Król? Bluźniercza drwina? Niepamięć?
Belleteyn! Noc Majowa!
Jęk. Jej? Jego? Czarne loki na oczach, na ustach. Splecione palce rozedrganych dłoni. Krzyk. Jej? Czarne rzęsy. Mokre. Jęk. Jego?
Cisza. Cała wieczność w ciszy.
Belleteyn... Ognie aż po horyzont...
- Yen?
- Och, Geralt...
- Yen... Ty płaczesz?
- Nie!
- Yen...
- Obiecywałam sobie... Obiecywałam...
- Nic nie mów. Nie trzeba. Nie zimno ci?
- Zimno.
- A teraz?
- Cieplej.
Niebo jaśniało w zastraszającym tempie, czarna ściana lasu wyostrzyła kontury, wyłoniła z bezkształtnego mroku wyraźną, zębatą linię wierzchołków drzew. Wypełzająca zza niej błękitna zapowiedź świtu rozlała się wzdłuż horyzontu, gasząc lampki gwiazd. Zrobiło się chłodniej. Przytulił ją mocniej, okrył płaszczem.
- Geralt?
- Mhm?
- Będzie świtać.
- Wiem.
- Skrzywdziłam cię?
- Trochę.
- Zacznie się na nowo?
- Nigdy się nie skończyło.
- Proszę cię... Sprawiasz, że czuję się...
- Nic nie mów. Wszystko jest dobrze. Zapach dymu płożącego się wśród wrzosów. Zapach bzu i agrestu.
- Geralt?
- Tak?
- Pamiętasz nasze spotkanie w Pustulskich Górach? I tego złotego smoka... Jak on się nazywał?
- Trzy Kawki. Pamiętam.
- Powiedział nam...
- Pamiętam, Yen.
Pocałowała go w miejsce, gdzie szyja przechodziła w obojczyk, potem wcisnęła tam głowę, łaskocząc włosami.
- Jesteśmy stworzeni dla siebie - szepnęła. - Może przeznaczeni sobie? Ale przecież nic z tego nie będzie. Szkoda, ale gdy nastanie świt, rozstaniemy się. Nie może być inaczej. Musimy się rozstać, by się wzajemnie nie skrzywdzić. My, przeznaczeni sobie. Stworzeni dla siebie. Szkoda. Ten lub ci, którzy tworzyli nas dla siebie, powinni zadbać o coś więcej. Samo przeznaczenie nie wystarcza, to zbyt mało. Trzeba czegoś więcej. Wybacz mi. Musiałam ci to powiedzieć.
- Wiem.
- Wiedziałam, ze nie miało sensu, byśmy się kochali.
- Myliłaś się. Miało. Mimo wszystko.
- Jedź do Cintry, Geralt.
- Co?
- Jedź do Cintry. Jedź tam i tym razem nie rezygnuj. Nie rób tego, co wtedy... Gdy tam byłeś...
- Skąd wiesz?
- Wiem o tobie wszystko. Zapomniałeś? Jedź do Cintry, jedź tam jak najprędzej. Nadchodzą złe czasy, Geralt. Bardzo złe. Musisz zdążyć...
- Yen...
- Nic nie mów, proszę.
Chłodniej. Coraz chłodniej. I coraz jaśniej.
- Nie odchodź jeszcze. Zaczekajmy do świtu...
- Zaczekajmy.