<< Home
1 - 2 - 3 - 4 - 5 - 6 - 7 - 8 - 9

VI
- Jesteśmy już na Zarzeczu, Yurga?
- Od wczoraj, panie Geralt. Wkrótce już rzeka Jaruga, a dalej to już moje strony. Spójrzcie, nawet konie raźniej idą, łbami rzucają. Czują, że dom blisko.
- Dom... Mieszkasz w grodzie?
- Na podgrodziu.
- Ciekawe - wiedźmin rozejrzał się. - Prawie nie widać śladów wojny. Mówiono, że strasznie zniszczony był ten kraj.
- Ano - rzekł Yurga. - Czego jak czego, ale ruin to nam tu nie brakowało. Przyjrzyjcie się baczniej, na każdej bez mała chałupie, w każdej zagrodzie bieli się wszystko od nowiuśkiej ciesielki. A za rzeką, obaczycie, tam jeszcze gorzej było, tam do gruntu wszystko zgorzało... Ale cóż, wojna wojną, a żyć trzeba. Przetrwalim największą zawieruchę, kiedy to Czarni toczyli się przez naszą ziemię. Prawda, wyglądało tedy, że zmienią tu wszystko w pustynię. Wielu z tych, co wtedy uciekli, nie powróciło nigdy. Ale na ich miejsce posiedlili się nowi. Żyć trzeba.
- To fakt - mruknął Geralt. - Żyć trzeba. Nieważne, co było. Trzeba żyć...
- Prawiście. No, macie, zakładajcie. Zszyłem wam portki, załatałem. Będą jak nowe. To tak, jak ta ziemia, panie Geralt. Podarło ją wojną, przeorało jak żelazem brony, popruło, pokrwawiło. Ale teraz będzie jak nowa. I jeszcze lepiej urodzi. Nawet ci, co w tej ziemi zgnili, ku dobru posłużą, użyźnią glebę. Na razie orać ciężko, bo kości, żelastwo wszędzie na polach, ale ziemia i z żelastwem sobie poradzi.
- Nie boicie się, że Nilfgaardczycy... że Czarni wrócą? Już raz znaleźli drogę przez góry...
- Ano, strach nam. I co z tego? Siąść i płakać, trząść się? Żyć trzeba. A co będzie, to będzie. Tego, co przeznaczone, tego się przecie i tak nie uniknie.
- Wierzysz w przeznaczenie?
- A jak mam nie wierzyć? Po tym, jakeśmy się na moście spotkali, na uroczysku, jakeście mnie od śmierci zratowali? Och, panie wiedźmin, obaczycie, padnie wam moja Złotolitka do nóg...
- Daj spokój. Szczerze mówiąc, ja więcej ci zawdzięczam. Tam, na moście... Przecież to moja praca, Yurga, mój fach. Przecież ja bronię ludzi za pieniądze. Nie z dobroci serca. Przyznaj się, Yurga, słyszałeś, co ludzie gadają o wiedźminach? Że nie wiadomo, kto gorszy, oni czy potwory, które zabijają...
- Nieprawda to, panie, nie wiem, czemu tak mówicie. Cóż to ja, oczu nie mam? Wyście wszak z tej samej gliny ulepieni, co owa uzdrowicielka...
- Visenna...
- Nie powiadała nam się z imienia. Ale przecie szła za nami w skok, bo wiedziała, że potrzebna, dogoniła wieczorem, zajęła się wami wraz, ledwo z siodła zeszła. O, panie, namęczyła się nad waszą nogą, od owej magii aż trzeszczało powietrze, a my ze strachu w las ucieklim. A jej potem krew się z nosa rzuciła. Nieprosta widać rzecz, czarować. O, z troską was opatrywała, iście, jak...
- Jak matka? - Geralt zacisnął zęby.
- Ano. Dobrzeście rzekli. A jak usnęliście...
- Tak, Yurga?
- Na nogach ledwo się trzymała, blada była jak płótno. Ale przyszła, pytała, czy nie potrzebuje który z nas pomocy. Wyleczyła smolarzowi rękę, co mu ją pień przytłukł. Grosza nie wzięła, jeszcze leków zostawiła. Nie, panie Geralt, na świecie, wiem to, różnie o wiedźminach gadają i różnie się o czarodziejach mówi. Ale nie u nas. My, z Górnego Sodden i ludzie z Zarzecza, wiemy lepiej. Za wiele my czarodziejom zawdzięczamy, coby nie wiedzieć, jacy oni. Pamięć o nich u nas nie w plotkach i gadkach, a w kamieniu kuta. Obaczycie sami, niech no tylko się zagajnik skończy. Zresztą, sami pewnie lepiej wiecie. Toż to bitwa była na cały świat głośna, a ledwo rok minął. Musieliście słyszeć.
- Nie było mnie tu - mruknął wiedźmin. - Od roku. Byłem na północy. Ale słyszałem... Druga bitwa o Sodden...
- W samej rzeczy. Wraz zobaczycie wzgórze i głaz. Dawniej to my to wzgórze zwali zwyczajnie, Kania Góra, ale nynie to wszyscy mówią Góra Czarodziejów albo Góra Czternastu. Bo dwudziestu i dwóch ich było na tym wzgórzu, dwudziestu i dwóch czarodziejów tam stanęło w bitwie, a czternastu padło. Straszna była to bitwa, panie Geralt. Ziemia stawała dęba, ogień lał się z nieba niby deszcz, pioruny biły... Trup słał się gęsto. Ale zmogli czarodzieje Czarnych, złamali Potęgę, co ich wiodła. A czternastu ich padło w tej bitwie. Czternastu położyło życie... Co, panie? Co wam?
- Nic. Mów dalej, Yurga.
- Straszna była bitwa, oj, gdyby nie owi czarodzieje ze wzgórza, kto wie, może nie gadalibyśmy dziś tu, do domu jadąc, bo i domu by nie było, i mnie, a może i was... Tak, to dzięki czarodziejom. Czternastu ich zginęło, nas broniąc, ludzi z Sodden i Zarzecza. Ha, pewnie, inni też tam się bili, wojacy i szlachta, a i z chłopów, kto mógł, wziął widły albo okszę, albo choćby pałę... Wszyscy stawali mężnie i niejeden poległ. Ale czarodzieje... Nie sztuka wojakowi ginąć, bo to jego fach przecie, a życie i tak krótkie. Ale czarodzieje przecie mogą żyć, jak długo im wola. A nie zawahali się.
- Nie zawahali się - powtórzył wiedźmin, trąc ręką czoło. - Nie zawahali. A ja byłem na Północy...
- Co wam, panie?
- Nic.
- Tak... To my tam, wszyscy z okolicy, kwiaty tam teraz nosimy, na to wzgórze, a majową porą, na Belleteyn, zawsze tam ogień płonie. I po wiek wieków płonąć będzie. I wiecznie żyć oni będą w pamięci ludzi, owych czternastu. A takie życie w pamięci to przecie... To... coś więcej! Więcej, panie Geralt!
- Masz rację, Yurga.
- Każde dziecko u nas zna imiona tych czternastu, wykute na kamieniu, który na szczycie wzgórza stoi. Nie wierzycie? Posłuchajcie: Axel zwany Rabym, Triss Merri-gold, Atlan Kerk, Vanielle z Brugge, Dagobert z Vole...
- Przestań, Yurga.
- Co z wami, panie? Bladziście jak śmierć!
- Nic.