1 - 2 - 3 -
4 - 5 - 6 -
7 - 8 - 9
IV
- Nie ruszajcie się, panie. Trzeba mi zmienić wam opatrunek, bo rana maże się, a noga wam okropnie puchnie. Bogowie, paskudnie to wygląda... Trzeba co prędzej medyka znaleźć...
- Chędożyć medyka - stęknął wiedźmin. - Dawaj tu mój kuferek, Yurga. O, ten flakon. Lej, prosto na ranę. O, jasna cholera!!! Nic, nic, lej jeszcze... Ooooch!!! Dobra. Zawiń grubo i nakryj mnie... - Puchnie, panie, całe udo. I gorączka was trawi... - Chędożyć gorączkę. Yurga? - Tak, panie? - Zapomniałem ci podziękować... - Nie wam, panie, dziękować, ale mnie. To wy mnie życieście zratowali, w mojej obronie ponieśliście uszczerbek. A ja? Co ja takiego uczyniłem? Ze człeka rannego, bez czucia, opatrzyłem, na wóz pokładłem, nie dałem szczeznąć? To zwykła rzecz, panie wiedźmin. - Nie taka znowu zwykła, Yurga. Zostawiano mnie już... w podobnych sytuacjach... Jak psa... Kupiec, opuściwszy głowę, pomilczał. - Ano, cóż, paskudny otacza nas świat - mruknął wreszcie - Ale to nie powód, byśmy wszyscy paskudnieli. Dobra nam trzeba. Tego mnie uczył mój ojciec i tego ja moich synów uczę. Wiedźmin milczał, obserwował gałęzie drzew wiszące nad drogą, przesuwające się w miarę ruchu wozu. Udo tętniło. Nie czuł bólu. - Gdzie jesteśmy? - Przeszliśmy brodem rzekę Travę, jużeśmy w Miechuńskich Lasach. To już nie Temeria, a Sodden. Przespaliście granicę, gdy celnicy na wozie buszowali. Powiem wam zasię, ze dziwowali się wam bardzo. Ale starszy nad nimi znał was, bez zwłoki przepuścić kazał. - Znał mnie? - Ano, niechybnie. Geraltem was nazwał. Tak rzekł - Geralt z Rivii. To wasze miano? - Moje... - Obiecał ów celnik pchnąć kogoś z wieścią, że medyk potrzebny. A dałem mu jeszcze cosik w rękę, coby nie zapomniał. - Dziękuję ci, Yurga. - Nie, panie wiedźmin. Jakem już mówił, to ja wam dziękuję. I nie tylko. Jeszczem wam coś winien. Umawialiśmy się... Co wam, panie? Słabo wam? - Yurga... Flakon z zieloną pieczęcią... - Panie... Znowu będziecie... Takeście wtedy strasznie krzyczeli przez sen... - Muszę, Yurga... - Wasza wola. Czekajcie, wraz w czarkę wleję... Na bogów, medyka trzeba, co prędzej, bo inaczej... Wiedźmin odwrócił głowę. Słyszał krzyki dzieci, bawiących się w wyschniętej, wewnętrznej fosie otaczającej zamkowe ogrody. Było ich około dziesięciu. Smarkacze czynili drażniący uszy harmider, przekrzykując się nawzajem cienkimi, podnieconymi, łamiącymi się w falset głosami. Biegali dnem fosy tam i z powrotem, przypominali stadko szybkich rybek, błyskawicznie i nieoczekiwanie zmieniających kierunek, ale zawsze trzymających się razem. Jak zwykle, w ślad za rozjazgotanymi, chudymi jak strachy na wróble starszymi chłopcami biegł zdyszany malec, w żaden sposób nie mogący nadążyć. - Sporo ich - zauważył wiedźmin. Myszowór uśmiechnął się kwaśno, tarmosząc brodę, wzruszył ramionami. - Ano, sporo. - A który z nich... Który z tych chłopców jest tą słynną Niespodzianką? Druid odwrócił wzrok. - Nie wolno mi, Geralt... - Calanthe? - Oczywiście. Chyba się nie łudziłeś, że ona odda ci dzieciaka tak łatwo? Poznałeś ją przecież. To kobieta z żelaza. Powiem ci o czymś, o czym nie powinienem mówić, w nadziei, że zrozumiesz. Liczę też, że nie zdradzisz mnie przed nią. - Mów. - Gdy dziecko się urodziło, sześć lat temu, wezwała mnie i rozkazała, bym cię odszukał. I zabił. - Odmówiłeś. - Calanthe się nie odmawia - rzekł poważnie Myszowór, patrząc mu prosto w oczy. - Byłem gotów do drogi, gdy wezwała mnie powtórnie. I odwołała rozkaz, bez słowa komentarza. Bądź ostrożny, gdy będziesz z nią rozmawiał. - Będę. Myszowór, powiedz, jak to się stało z Duny'm i Pavettą? - Płynęli ze Skellige do Cintry. Zaskoczył ich sztorm. Ze statku nie odnaleziono nawet szczap. Geralt... To, że dzieciaka nie było wtedy z nimi, to pioruńsko dziwna sprawa. Niewytłumaczalna. Mieli je zabrać ze sobą na korab, w ostatniej chwili nie zabrali. Nikt nie wie, co było powodem, Pavettą nigdy nie rozstawała się z... - Jak Calanthe to zniosła? - A jak myślisz? - Rozumiem. Hałłakując jak banda goblinów, chłopcy wdarli się w górę i przemknęli obok nich. Geralt spostrzegł, że niedaleko od czoła rozmigotanego stadka pędzi dziewczynka, równie chuda i rozwrzeszczana jak chłopcy, tyle że powiewająca jasnym warkoczem. Z dzikim wyciem gromadka sypnęła się znowu w dół po urwistym zboczu fosy, przynajmniej połowa, wliczając dziewczynkę, zjechała na zadkach. Najmniejszy, wciąż nie mogący nadążyć, przewrócił się, sturlał, już na dole rozpłakał głośno, ściskając stłuczone kolano. Inni chłopcy otoczyli go, drwiąc i wyśmiewając, po czym pognali dalej. Dziewczynka uklękła przy malcu, objęła go, ocierała łzy, rozmazując na wykrzywionej buzi kurz i brud. - Chodźmy, Geralt. Królowa czeka. - Chodźmy, Myszowór. Calanilio siedziała na dużej ławeczce z oparciem zawieszonej na łańcuchach na konarze ogromnej lipy. Zdawała się drzemać, ale przeczył temu krótki ruch nogi, od czasu do czasu wprawiający huśtawkę w ruch. Były z nią trzy młode kobiety. Jedna siedziała na trawie obok huśtawki, jej rozpostarta suknia bielała na zieleni jak połać śniegu. Dwie inne, nie opodal, szczebiotały, ostrożnie rozgarniając gałęzie na krzakach malin. - Pani - Myszowór skłonił się. Królowa uniosła głowę. Geralt przyklęknął. - Wiedźmin - powiedziała sucho. Jak dawniej ozdabiała się szmaragdami pasującymi do zielonej sukni. I do koloru oczu. Jak dawniej, nosiła wąską, złotą obręcz na popielatoszarych włosach. Ale dłonie, które zapamiętał białe i wąskie, były mniej wąskie. Przytyła. - Bądź pozdrowiona, Calanthe z Cintry. - Witaj, Geralcie z Rivii. Wstań. Czekałam na ciebie. Myszowór, przyjacielu, odprowadź panny do zamku. - Na rozkaz, królowo. Zostali sami. - Sześć lat - odezwała się Calanthe bez uśmiechu. - Jesteś przerażająco punktualny, wiedźminie. Nie skomentował. - Bywały chwile, co ja mówię, bywały lata, kiedy łudziłam się, że zapomnisz. Względnie, że inne powody nie pozwolą ci przyjechać. Nie, nieszczęścia w zasadzie ci nie życzyłam, ale musiałam wszak brać pod uwagę niezbyt bezpieczny charakter twojego zawodu. Mówią, że śmierć idzie za tobą krok w krok, Geralcie z Rivii, ale ty nigdy nie oglądasz się za siebie. A później... Gdy Pavetta... Wiesz już? - Wiem - Geralt schylił głowę. - Współczuję z tobą całym sercem... - Nie - przerwała. - To było dawno. Już nie noszę żałoby, jak widzisz. Nosiłam dostatecznie długo. Pavetta i Duny... Przeznaczeni sobie. Do końca. I jak tu nie wierzyć w moc przeznaczenia? Milczeli oboje. Calanthe poruszyła nogą, znowu wprawiła huśtawkę w ruch. - I oto wrócił wiedźmin po sześciu umówionych latach - powiedziała powoli, a na jej ustach wykwitł dziwny uśmiech. - Wrócił i zażądał wypełnienia przysięgi. Jak myślisz, Geralt, chyba w taki właśnie sposób będą o naszym spotkaniu opowiadać bajarze, gdy sto lat przeminie? Ja myślę, że właśnie tak. Tyle że zapewne podbarwią opowieść, uderzą w czułe struny, zagrają na emocjach. Tak, oni to umieją. Mogę to sobie wyobrazić. Posłuchaj, proszę. I rzekł okrutny wiedźmin: "Spełnij przyrzeczenie, królowo, albo spadnie na ciebie ma klątwa". A królowa, zalawszy się łzami, padła przed wiedźminem na kolana, krzycząc: "Litości! Nie zabieraj mi tego dziecka! Zostało mi już tylko ono!" - Calanthe... - Nie przerywaj mi - rzekła ostro. - Opowiadam bajkę, nie zauważyłeś? Słuchaj dalej. Zły, okrutny wiedźmin zatupał nogami, zamachał rękami i krzyknął: "Strzeż się, wiarołomczyni, strzeż się zemsty losu. Jeśli nie dotrzymasz przysięgi, nie minie cię kara". A królowa odrzekła: "Dobrze więc, wiedźminie. Niechaj będzie tak, jak zechce los. O, tam, spójrz, tam igra dziesięcioro dzieci. Poznasz, które wśród nich jest tobie przeznaczone, weźmiesz je jak swoje i zostawisz mnie z pękniętym sercem". Wiedźmin milczał. - W bajce - uśmiech Calanthe stawał się coraz bardziej nieładny - królowa, jak sobie wyobrażam, pozwoliłaby wiedźminowi odgadywać trzykrotnie. Ale my już nie jesteśmy w bajce, Geralt. Jesteśmy tu naprawdę, ty i ja, i nasz problem. I nasze przeznaczenie. To nie baśń, to życie. Parszywe, złe, ciężkie, nie szczędzące pomyłek, krzywd, żalu, rozczarowań i nieszczęść, nie szczędzące ich nikomu, ani wiedźminom, ani królowym. I dlatego, Geralcie z Rivii, będziesz odgadywał tylko raz. Wiedźmin milczał nadal. - Tylko jeden, jedyny raz - powtórzyła Calanthe. -Ale, jak mówiłam, to nie baśń, ale życie, które sami musimy zapełniać sobie momentami szczęścia, bo na los i jego uśmiechy liczyć, jak wiesz, nie można. Dlatego, niezależnie od wyniku zgadywania, nie odjedziesz stąd z niczym. Zabierzesz jedno dziecko. To, na które padnie twój wybór. Dziecko, z którego zrobisz wiedźmina. O ile to dziecko wytrzyma Próbę Traw, rzecz jasna. Geralt gwałtownie uniósł głowę. Królowa uśmiechnęła się. Znał ten uśmiech, paskudny i zły, pogardliwy przez to, że nie kryjący sztuczności. - Zdziwiłeś się - stwierdziła fakt. - Cóż, trochę postudiowałam. Ponieważ dziecko Pavetty ma szansę zostać wiedźminem, zadałam sobie ten trud. Moje źródła, Geralt, milczą jednak co do faktu, ile dzieci na dziesięć wytrzymuje Próbę Traw. Czy nie zechciałbyś zaspokoić mojej ciekawości w tym względzie? - Królowo - Geralt odchrząknął. - Zadałaś sobie zapewne dostatecznie wiele trudu studiując, by wiedzieć, że kodeks i przysięga zabraniają mi nawet wypowiadać tę nazwę, a cóż dopiero dyskutować o niej. Calanthe zatrzymała gwałtownie huśtawkę, wrywszy się obcasem w ziemię. - Troje, najwyżej czworo na dziesięć - powiedziała, kiwając głową w udawanym zamyśleniu. - Ostra selekcja, bardzo ostra, powiedziałabym, i to na każdym etapie. Najpierw Wybór, potem Próby. A potem Zmiany. Ilu wyrostków dostaje w końcu medaliony i srebrne miecze? Jeden na dziesięciu? Jeden na dwudziestu? Wiedźmin milczał. - Rozmyślałam nad tym długo - ciągnęła Calanthe, już bez uśmiechu. - I doszłam do wniosku, że selekcja dzieciaków na etapie Wyboru ma znikome znaczenie. Cóż to wreszcie za różnica, Geralt, co to za dziecko umrze lub zwariuje nafaszerowane narkotykami? Cóż za różnica, czyj mózg rozerwie się od majaczeń, czyje oczy pękną i wypłyną, miast stać się oczami kota? Cóż za różnica, czy we własnej krwi i rzygowinach skona dziecko rzeczywiście wskazane przeznaczeniem^ czy dziecko zupełnie przypadkowe? Odpowiedz mi. Wiedźmin splótł ręce na piersi, by opanować ich drżenie. - Po co? - spytał. - Oczekujesz odpowiedzi? - Prawda, nie oczekuję - królowa znowu się uśmiechnęła. - Jak zawsze, jesteś bezbłędny we wnioskach. Kto wie, może jednak nie oczekując odpowiedzi, zechciałabym łaskawie poświęcić nieco uwagi twoim dobrowolnym i szczerym słowom? Słowom, które, kto wie, może zechciałbyś z siebie wyrzucić, a wraz z nimi to, co tłamsi ci duszę? Ale jeśli nie, trudno. Dalejże, weźmy się do dzieła, trzeba dostarczyć bajarzom materiału. Idziemy wybierać dziecko, wiedźminie. - Calanthe - powiedział, patrząc jej w oczy. - Nie warto przejmować się bajarzami, jeśli nie stanie im materiału, i tak coś wymyślą. A mając do dyspozycji autentyczny materiał, wykoślawią go. Jak słusznie zauważyłaś, to nie baśń, to życie. Parszywe i złe. A zatem, do cholery i zarazy, przeżyjmy je w miarę przyzwoicie i dobrze. Ograniczmy ilość czynionych innym krzywd do niezbędnego minimum. W bajce, i owszem, królowa musi błagać wiedźmina, a wiedźmin żądać swego i tupać nogami. W życiu królowa może po prostu powiedzieć: "Nie zabieraj dziecka, proszę". A wiedźmin odpowie: "Skoro prosisz, nie zabiorę". I odjedzie w kierunku zachodzącego słońca. Samo życie. Ale za takie zakończenie baśni bajarz nie dostałby od słuchaczy grosika, najwyżej kopniaka w rzyć. Bo nudne. Calanthe przestała się uśmiechać, w jej oczach mignęło coś, co już kiedyś widział. - Że niby co? - zasyczała. - Nie gońmy się dookoła krzaka, Calanthe. Wiesz, co mam na myśli. Jak tu przyjechałem, tak odjadę. Mam wybierać dziecko? A po co mi ono? Myślisz, że aż tak mi na nim zależy? Że jechałem tu, do Cintry, gnany obsesją odebrania ci wnuka? Nie, Calanthe. Chciałem, być może, spojrzeć na to dziecko, spojrzeć w oczy przeznaczeniu... Bo sam nie wiem... Ale nie bój się. Nie zabiorę go, wystarczy, że poprosisz... Calanthe zerwała się z ławeczki, w jej oczach rozgorzał zielony ogień. - Prosić? - syknęła wściekle. - Ciebie? Bać? Ja miałabym się ciebie bać, przeklęty czarowniku? Ośmielasz się ciskać mi w twarz twoją pogardliwą litość? Lżyć mnie twoim współczuciem? Zarzucać mi tchórzostwo, kwestionować moją wolę? Rozzuchwaliłam cię poufałością! Strzeż się! Wiedźmin zdecydował się nie wzruszać ramionami, dochodząc do wniosku, że bezpieczniej przyklęknąć i schylić głowę. Nie mylił się. - No - syczała Calanthe, stojąc nad nim. Ręce miała opuszczone, dłonie zaciśnięte w pięści, najeżone pierścieniami. - No, nareszcie. To jest prawidłowa pozycja. Z takiej pozycji odpowiada się królowej, jeśli królowa zada ci pytanie. A jeśli nie będzie to pytanie, lecz rozkaz, to jeszcze niżej pochylisz głowę i pójdziesz go wykonać, bez chwili zwłoki. Zrozumiałeś? - Tak, królowo. - Doskonale. Wstań. Wstał. Spojrzała na niego, zagryzła wargi. - Bardzo cię uraził mój wybuch? Mówię o formie, nie o treści. - Nie bardzo. - Dobrze. Postaram się już nie wybuchać. A zatem, jak mówiłam, tam w fosie, bawi się dziesięcioro dzieciaków. Wybierzesz jednego, który wyda ci się najodpowiedniejszy, zabierzesz go, i, na bogów, zrobisz z niego wiedźmina, bo tak chce przeznaczenie. A jeśli nie przeznaczenie, to wiedz, że ja tak chcę. Spojrzał jej w oczy, skłonił się nisko. - Królowo - powiedział. - Sześć lat temu udowodniłem ci, że są rzeczy silniejsze od królewskiej woli. Na bogów, jeśli takowi istnieją, udowodnię ci to jeszcze raz. Nie zmusisz mnie do dokonania wyboru, którego dokonać nie chcę. Przepraszam za formę, nie za treść. - Ja mam głębokie lochy pod zamkiem. Ostrzegam, jeszcze chwila, jeszcze słowo, a zgnijesz w nich. - Żadne z dzieci bawiących się w fosie nie nadaje się na wiedźmina - powiedział powoli. - I nie ma wśród nich syna Pavetty. Calanthe zmrużyła oczy. Nie drgnął nawet. - Chodź - powiedziała wreszcie, odwracając się na pięcie. Ruszył za nią między rzędy ukwieconych krzewów, pomiędzy klomby i żywopłoty. Królowa weszła do ażurowej altany. Stały tam cztery duże, wiklinowe krzesła otaczające stół z malachitu. Na żyłkowanym blacie, podtrzymywanym przez cztery gryfy, stał dzban i dwa srebrne puchary. - Siadaj. I nalej. Przepiła do niego, ostro, solidnie, po męsku. Odpowiedział tym samym, nie siadając. - Siadaj - powtórzyła. - Chcę porozmawiać. - Słucham. - Skąd wiedziałeś, że syna Pavetty nie ma wśród dzieciaków w fosie? - Nie wiedziałem - Geralt zdecydował się na szczerość. - Strzeliłem na chybił trafił. - Aha. Mogłam się domyślić. A to, że żadne z nich nie nadaje się na wiedźmina? To prawda? I jak mogłeś to stwierdzić? Za pomocą magii? - Calanthe - rzekł cicho. - Nie musiałem tego ani stwierdzać, ani sprawdzać. W tym, co powiedziałaś poprzednio, była sama prawda. Każde dziecko się nadaje. Decyduje selekcja. Później. - Na bogów morza, jak mawia mój wiecznie nieobecny mąż! - zaśmiała się. - Więc to wszystko nieprawda? To całe Prawo Niespodzianki? Te legendy o dzieciach, których ktoś się nie spodziewał, o tych,- które pierwsze wyszły na spotkanie? Tak podejrzewałam! To gra! Gra z przypadkiem, zabawa z losem! Ale to diabelnie niebezpieczna gra, Geralt. - Wiem. - Gra z czyjąś krzywdą. Dlaczego, odpowiedz mi, zmusza się rodziców lub opiekunów do tak trudnych i ciężkich przysiąg? Dlaczego odbiera się dzieci? Przecież dookoła pełno jest takich, których odbierać nie trzeba. Na drogach pałętają się całe watahy bezdomnych i sierot. W każdej wsi można tanio kupić dzieciaka, na przednówku każdy kmieć chętnie sprzeda, bo co mu tam, zaraz zrobi drugie. Dlaczego więc? Dlaczego wymusiłeś przysięgę na Duny'ym, na Pavetcie i na mnie? Dlaczego zjawiasz się tu równo w sześć lat po urodzeniu dziecka? I dlaczego, do cholery, nie chcesz go, dlaczego mówisz, że nic ci po nim? Milczał. Calanthe pokiwała głową. - Nie odpowiadasz - stwierdziła, odchylając się na oparcie krzesła. - Zastanówmy się nad przyczyną twojego milczenia. Logika jest matką wszelkiej wiedzy. A cóż ona nam podpowiada? Cóż my tu mamy? Wiedźmina poszukującego przeznaczenia ukrytego w dziwnym i wątpliwym Prawie Niespodzianki. Wiedźmin znajduje owo przeznaczenie. I nagle rezygnuje z niego. Nie chce, jak twierdzi, Dziecka Niespodzianki. Twarz ma kamienną, w jego głosie dźwięczy lód i metal. Sądzi, że królowa - było nie było kobieta - da się oszukać, zwieść pozorom twardej męskości. Nie, Geralt, nie oszczędzę cię. Wiem, dlaczego rezygnujesz z wyboru dziecka. Rezygnujesz, bo nie wierzysz w przeznaczenie. Bo nie jesteś pewien. A ty, gdy nie jesteś pewien... wtedy zaczynasz się bać. Tak, Geralt. To, co tobą kieruje, to strach. Ty się boisz. Zaprzecz. Powoli odstawił puchar na stół. Powoli, by brzęknięciem srebra o malachit nie zdradzić drżenia ręki, nad którym nie mógł zapanować. - Nie zaprzeczasz? - Nie. Przechyliła się szybko, chwyciła jego rękę. Mocno. - Zyskałeś w moich oczach - powiedziała. I uśmiechnęła się. To był ładny uśmiech. Wbrew woli, zapewne wbrew woli, odpowiedział uśmiechem. - Jak się tego domyśliłaś, Calanthe? - Nie domyśliłam się - nie puściła jego ręki. - Strzeliłam na chybił trafił. Roześmieli się jednocześnie. Potem siedzieli w milczeniu wśród zieleni i zapachu czeremchy, wśród ciepła i brzęczenia pszczół. - Geralt? - Tak, Calanthe? - Nie wierzysz w przeznaczenie? - Nie wiem, czy wierzę w cokolwiek. A co do przeznaczenia... Obawiam się, że ono nie wystarcza. Trzeba czegoś więcej. - Muszę cię o coś zapytać. Co z tobą? Przecież jakoby ty sam byłeś Niespodzianką. Myszowór twierdzi... - Nie, Calanthe. Myszowór myślał o czymś zupełnie innym. Myszowór... On chyba wie. Ale posługuje się tym wygodnym mitem, gdy mu wygodnie. Nie jest prawdą, jakobym był tym, kogo zastano w domu, chociaż się nie spodziewano. Nie jest prawdą, jakobym właśnie dlatego został wiedźminem. Jestem zwyczajnym podrzutkiem, Calanthe. Nie chcianym bękartem pewnej kobiety, której nie pamiętam. Ale wiem, kim ona jest. Królowa spojrzała na niego przenikliwie, ale wiedźmin nie kontynuował. - Czy wszystkie opowieści o Prawie Niespodzianki to legendy? - Wszystkie. Przypadek trudno nazwać przeznaczeniem. - Ale wy, wiedźmini. nie przestajecie szukać? - Nie przestajemy. Ale to nie ma sensu. Nic nie ma sensu. - Wierzycie, ze Dziecko Przeznaczenia przejdzie Próby bez ryzyka? - Wierzymy, że takie dziecko nie będzie wymagało Prób. - Jedno pytanie, Geralt. Dość osobiste. Pozwolisz? Kiwnął głową. - Nie ma, jak wiadomo, lepszego sposobu na przekazanie dziedzicznych cech niż sposób naturalny. Ty przeszedłeś Próby i przeżyłeś. Jeżeli więc zależy ci na dziecku mającym specjalne właściwości i odporność... Dlaczego nie znajdziesz kobiety, która... Jestem niedelikatna, co? Ale zdaje się, że odgadłam? - Jak zawsze - uśmiechnął się smutno - jesteś bezbłędna we wnioskach, Calanthe. Odgadłaś, oczywiście. To, o czym mówisz, jest dla mnie nieosiągalne. - Wybacz - powiedziała, a uśmiech znikł z jej twarzy. - Cóż, to ludzkie. - To nie jest ludzkie. - Ach... Więc żaden wiedźmin... - Żaden. Próba Traw, Calanthe, jest straszna. A to, co z chłopcami robi się w czasie Zmian, jest jeszcze gorsze. I nieodwracalne. - Tylko się tu nie rozczulaj - mruknęła. - Bo to do ciebie nie pasuje. Nieważne, co z tobą robiono. Widzę rezultat. Jak na mój gust, całkiem zadowalający. Gdybym mogła założyć, że dziecko Pavetty stanie się kiedyś podobne tobie, nie wahałabym się ani chwili. - Ryzyko jest zbyt wielkie - powiedział szybko. - Tak, jak powiedziałaś. Przeżywa najwyżej czworo na dziesięć. - Do diabła, czy tylko Próba Traw jest ryzykowna? Czy tylko przyszli wiedźmini ryzykują? Życie pełne jest ryzyka, w życiu również trwa selekcja, Geralt. Selekcjonuje zły przypadek, choroba, wojna. Przeciwstawianie się losowi może być równie ryzykowne, jak oddawanie się w jego ręce. Geralt... Oddałabym ci to dziecko. Ale... Ja też się boję. - Nie zabrałbym dziecka. Nie mógłbym wziąć na siebie odpowiedzialności. Nie zgodziłbym się obarczać nią ciebie. Nie chciałbym, by to dziecko wspominało cię kiedyś tak... Jak ja... - Nienawidzisz tej kobiety, Geralt? - Mojej matki? Nie, Calanthe. Domyślam się, ze stała przed wyborem... Może nie miała wyboru? Nie, miała, przecież wiesz, wystarczyło odpowiedniego zaklęcia albo eliksiru... Wybór. Wybór, który trzeba uszanować, bo to święte i niepodważalne prawo każdej kobiety. Emocje nie mają tu znaczenia. Miała niepodważalne prawo do decyzji, podjęła ją. Ale sądzę, że spotkanie z nią, mina, jaką by wówczas zrobiła... Dałoby mi to coś w rodzaju perwersyjnej przyjemności, jeśli wiesz, o czym mówię. - Doskonale wiem, o czym mówisz - uśmiechnęła się. - Ale małe masz szansę na taką przyjemność. Nie potrafię ocenić twojego wieku, wiedźminie, ale zakładam, że jesteś grubo starszy, niż wskazywałby twój wygląd. Tym samym ta kobieta... - Ta kobieta - przerwał zimno - zapewne wygląda teraz na grubo młodszą ode mnie. - Czarodziejka? - Tak. - Ciekawe. Myślałam, że czarodziejki nie mogą... - Ona zapewne też tak myślała. - Zapewne. Ale masz rację, nie dyskutujmy o prawie kobiety do decyzji, bo to rzecz poza dyskusją. Wróćmy do naszego problemu. Nie zabierzesz dziecka? Nieodwołalnie? - Nieodwołalnie. - A jeśli... Jeśli przeznaczenie nie jest wyłącznie mitem? Jeśli istnieje naprawdę, czy nie zachodzi obawa, że może się zemścić? - Jeśli będzie się mścić, to na mnie - odpowiedział spokojnie. - To ja występuję przeciw niemu. Ty przecież wykonałaś twoją część zobowiązania. Jeśli bowiem przeznaczenie nie jest legendą, wśród wskazanych przez ciebie dzieci musiałbym wybrać właściwe. Wszakże dziecko Pavetty jest wśród tych dzieciaków? - Jest - Calanthe wolno skinęła głową. - Chcesz je zobaczyć? Chcesz spojrzeć w oczy przeznaczeniu? - Nie. Nie chcę. Rezygnuję, zrzekam się. Zrzekam się tego chłopca. Nie chcę patrzeć w oczy przeznaczeniu, bo w nie nie wierzę. Bo wiem, że by złączyć dwoje ludzi, samo przeznaczenie nie wystarczy. Trzeba czegoś więcej niż przeznaczenie. Drwię sobie z takiego przeznaczenia, nie będę szedł za nim jak ślepiec wiedziony za rękę, nie rozumiejący i naiwny. To moja nieodwołalna decyzja, Calanthe z Cintry. Królowa wstała. Uśmiechnęła się. Nie mógł odgadnąć, co kryje się pod tym uśmiechem. - Niech więc tak się stanie, Geralcie z Rivii. Być może twoim przeznaczeniem było właśnie zrzec się i zrezygnować? Sądzę, że tak właśnie było. Wiedz bowiem, ze gdybyś wybrał, gdybyś wybrał prawidłowo, stwierdziłbyś, że przeznaczenie, z którego drwisz, - okrutnie zadrwiłoby z ciebie. Spojrzał w jej jadowicie zielone oczy. Uśmiechała się. Nie mógł rozszyfrować tego uśmiechu. Obok altany rósł krzak róży. Złamał łodygę, zerwał kwiat, przyklęknął, ofiarował go jej, oburącz, schyliwszy głowę. - Szkoda, że nie poznałam cię wcześniej, białowłosy - mruknęła, biorąc różę z jego rąk. - Wstań. Wstał. - Jeżeli zmienisz zdanie - powiedziała, zbliżając różę do twarzy. - Jeśli zdecydujesz... Wróć do Cintry. Będę czekała. I twoje przeznaczenie też będzie czekało. Może nie w nieskończoność, ale z pewnością jeszcze jakiś czas. - Żegnaj, Calanthe. - Żegnaj, wiedźminie. Uważaj na siebie. Mam... Miałam przed chwilą przeczucie... Dziwne przeczucie... że widzę cię po raz ostatni. - Zegnaj, królowo. ![]() ![]() ![]() |